Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Z perspektywy Kresów I RP » W półokrągłej baszcie. Wspomnienia Stanisława Wacowskiego z roku 1863 r. Część II

W półokrągłej baszcie. Wspomnienia Stanisława Wacowskiego z roku 1863 r. Część II

Powstańcy styczniowi. Włodziemierz Łoś

Nadszedł nareszcie rok 1863. Zima w tym roku była bardzo łagodna, mrozów i śniegu prawie nie było, dnie tylko były ciągle pochmurne, wilgotne, mgliste.

Czuć było jakby zbliżającą się burzę i z niepokojem, lecz zarazem i niecierpliwością oczekiwano gromu, który z burzy tej miał wypaść. Gdy więc w połowie stycznia doszła nas wiadomość o wybuchu powstania w Królestwie, z gorączkowym pośpiechem uzupełnialiśmy przygotowania nasze do również zbrojnego wystąpienia, sądząc, że wybuch i u nas zaraz nastąpi.

Jednakże dopiero w drugiej połowie miesiąca kwietnia (daty ściślejszej nie pamiętam), pewnego dnia przed wieczorem przyjechało do nas dwóch naszych sąsiadów: Franciszek Jarząbkowski, człowiek również jak mój ojciec siwizną już okryty, drugi młody jeszcze – Romuald Rakowski z zawiadomieniem, że wybuch na dziś jest naznaczonym, że dążą na punkt zbiorowy oddziału pod wsią Krutyhorbami, leżącą już w granicach powiatu Taraszczańskiego, naznaczonym, i że wraz z nimi jechać możemy.

Zaczekawszy więc do zmroku, by nie zwrócić na siebie uwagi włościan, wśród których wzburzenie widocznem już było, wraz z wymienionymi wyżej panami z domu wyruszyliśmy. Uzbrojenie nas czterech składało się z jednej tylko dubeltówki myśliwskiej, lecz broń miała być dostawiona na punkt zborny.

Ponieważ drogi do Krutyhorbów nie znaliśmy, kazano nam, byśmy, przejeżdżając przez leżącą na drodze naszej, wieś Kosiakówkę, wstąpili do miejscowego dzierżawcy p. Szyszkowskiego, gdzie bliższe wskazówki i świeże konie ze znającym drogę furmanem otrzymamy. W domu p. Szyszkowskiego zastaliśmy naczelnika powiatu p. A. J., który powiedział nam, że oddział już się zbiera i że broń na punkt zborny wysłana została, prosił przytem p. Szyszkowskiego o spieszne dostarczenie nam koni, co ten z całą uprzejmością i pośpiechem wykonał. Gdyśmy już wyjeżdżać mieli, nadjechało jeszcze dwóch naszych sąsiadów pp. Ewarest Lejtner i Antoni Piskorski, więc wraz z już nimi wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Zadaniem oddziału do którego dążyliśmy, było, po zebraniu, połączyć się natychmiast ze, zbierającym się w lasach Koszowackich  oddziałem Zielińskiego, który później pierwszy w Kijowie rozstrzelanym został.
Gdyśmy około godziny pierwszej na punkt zborny przybyli, zastaliśmy tam zebranych z setnikiem Doktorem Franciszkiem Misunną do dwudziestu ludzi, lecz wśród nich panował już wielki niepokój, gdyż przed chwilą otrzymano zawiadomienie, że kilku dążących na punkt zebrania powstańców włościanie na drogach wyłapali, i że transport broni, który również mało schwytanym nie został, musiano z drogi zwrócić i tymczasowo w miejscu bezpiecznym ukryć. A gdy nas przytem doszedł ze wsi, pod którą zbieraliśmy się, odgłos bijących na alarm dzwonów cerkiewnych i głuchy pomruk tłumów, a wysłane zwiady doniosły, że ogromny tłum, uzbrojonych w Kosy i drągi włościan, widocznie do napadu na nas się gotuje, złożono naprędce wtedy naradę, na której postanowiono rozejść się i, podzieliwszy na grupy, a nawet i pojedyńczo, dostać się na drugi punkt zborny, którym miała być niezbyt odległa, leżąca u zbiegu kilku dróg i sąsiedztwie sporego lasu, karczma. W lesie tym były przybyłe wcześniej grupy do czasu zebrania się innych, z łatwością ukryć się mogły. Tu był koniec naszego powstania, gdyż włościanie pochwyciwszy większość dążących na nowy zborny punkt powstańców, zebrania się naszego już nie dopuścili.

Ja z ojcem mym i pp.  Jarząbkowskim, Rakowskim, Piskorskim, Rozbickim i Dobrzańskim napadnięci i otoczeni przez kilkuset włościan dużej wsi Wotelówki , nie mogąc się bronić, zabrani i zamknięci przez nich zostaliśmy w leżącym w środku wsi w półzrujnowanym, budynku karczemnym. Zamknąwszy nas i otoczywszy w koło budynek, włościanie rozpoczęli naradę co z nami zrobić mają. Wszyscy młodzi jednocześnie oświadczyli, że nie zwlekając należy nas wszystkich natychmiast wymordować, lecz starsi i poważniejsi gospodarze stanowczo oparli się temu, dowodząc, że mordować nas nie należy, gdyż nie wiadomo jeszcze co z tego dalej będzie, że mogą za to odpowiadać i że najwłaściwiej i najbezpieczniej dla nich będzie oddać nas w ręce policyi, która co z nami zrobi, to już nic ich wcale nie obchodzi. Po długim więc i zaciętym sporze, rada starszych została przyjęta, a że już i noc zapadła, więc nazajutrz rano włościanie wyprowadziwszy nas z ciasnej, okrutnie cuchnącej komórki,  w której byliśmy przez nich zamknięci, i włożywszy, dwóm nam najmłodszym – Lejtnerowi i mnie na nogi kajdany, resztę zaś powiązawszy sznurami, wsadzili na zabrane z folwarku wozy i pod liczną eskortą wysłali do miasteczka Łysianki , gdzie była kwatera Komisarza Policyi (Stanowego prystawa).

Tu przypomina mi się dość charakterystyczny epizod. Gdy nas przewożono przez dużą wieś Pohiblak  i eskorta nasza w celu pokrzepienia się gorzałką zatrzymała się z nami przy leżącej nad drogą karczmie, a zebrany przy niej duży tłum miejscowych włościan, dowiedziawszy się dokąd nas wiozą  i kim my jesteśmy, obrzuciwszy obelgami, groźną wobec nas przybierał postawę, wtedy z tłumu tego wystąpił poważny, z długą białą, jak mleko brodą, starzec i odezwał się w te słowa –„Słuchajcie, gromado, wiecie o tem, że mam wyżej stu lat, czasy więc polskie pamiętam dobrze: działo to się nam daleko lepiej, jak teraz, podatków nie płaciliśmy prawie żadnych, rekrutów z nas nie brano,  a i ziemi używał każdy wiele chciał, płacąc za nią lub odrabiają niewiele. Kwaterowało u nas i wojsko polskie, byli to ludzie poczciwi, krzywdy nam żadnej nie wyrządzali – przeciwnie nawet pomagali w robotach naszych polowych, zadawalając się za to najczęściej skromnym poczęstunkiem, więc gdy od nas wychodzili, żegnaliśmy ich ze łzami, jak braci rodzonych. Otóż jeśli ci, na których tak się wyzwierzacie pragną powrócić dawne polskie czasy, to nie mordować ich, a błogosławić powinniście”. Słowa starca iście magiczny wpływ na włościan wywarły, tłum się uspokoił, wiele czapek uniosło się do góry i dały się słyszeć głosy – „Niech was Bóg wyzwala, a pomagać tym, którzy i dla nas dobra pragną”. Scena ta dodatni wpływ i na naszą eskortę wywarła. Stała się ona daleko grzeczniejszą i, nie wyrządzając już nam żadnej przykrości do Łysianki dowiozła.

Stanisław Wacowski, opracowanie Waldemar Kruppe, 14 września 2020 r.

1 Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *