Razem z Edwardem Chłopickim wyruszamy w podróż do południowo-wschodnich krańców guberni Wołyńskiej, nazywanych dotąd zwykle przez miejscowych mieszkańców Wołyniem, a istotnie, tak z powodu płaskich położeń, jak w wielu miejscach moczarowatych i leśnych gruntów, przypominających całkiem pogranicze polesko-ukraińskie.
Stacja brzesko-kijowskiej kolei, Pieczanówka, przez otaczający ją wieniec z olbrzymich i rozłożystych dębów, przez rozsiane dokoła gęsto wioski i dwory, orzez drewniane, mniejszych rozmiarów, malowane na biało i zielono cerkiewki, przypomina jeszcze ogólny północno-zachodniego pasa charakter; ale, gdy się zwróci uwagę na brak jarów nadhoryńskich i na te długie pasma zielonych i płaskich łanów, na te poważne, a harde postacie snujących się dokoła wieśniaków, na strukturę chałup wiejskich i melodią rozlegających się w polu pieśni, widzi się jawnie, że kraniec to ostatni pięknej wołyńskiej ziemi, a początek wspaniałej, poetycznej i smętnej Ukrainy!
Okolica ta krańcowego Wołynia zalicza się dziś do wyjątkowych w całej prawie guberni, tak pod względem zachowania się dotąd znacznych i nieobarczonych długami obywatelskich fortun, jako też ocalenia wśród naporu nowego czasu dawnych między ich właścicielami obyczajów.
Jeśli gdzie, to tutaj mianowicie, szerokie rozprawianie Wincentego Pola o zbytniej dumie Wołyniaków i ich przeciwnej starym tradycjom szlacheckiej nietowarzyskości, najmniej się da zastosować. Na przestrzeni mil dziesięciu co najmniej, w okolicach środkowego Nadsłucza, zamieszkuje wielka ilość zamożnych staroszlacheckich rodzin, które nie tylko starają się łączyć z sobą w jedno koło sąsiedzkie, ale jeszcze, idąc dawnym praojców torem, chętnie się komunikują z mniej zamożną bracią szlachtą, znaną w okolicy z rządności, wykształcenia, lub jakichś wyjątkowych zalet moralnych, czy umysłowych.
Przedstawicielami tego kółka, o ile widział podczas dawnych moich wędrówek po kraju, oraz się przekonał obecnie, są właśnie rodziny, które i za czasów bytności Pola na Wołyniu nie mniejszej używały popularności i nie inne wśród sąsiadów prowadziły życie. Dziedice Miropola, Krasnopola, Lubara, Korostek, Romanowa, Cudnowa i wielu innych a innych ziemskich posiadłości, dosyć to pokaźny zastęp nadsłuczańskich i nadteterowskich obywateli, znanych na Wołyniu nie tylko za swych staroszlacheckich nazwisk, ale i z zaszczytnej, pełnej dawnego ciepła, solidarności obywatelskiej. Prawda, że tak z zejściem ze świata autora „Listopada” w cudnowskim dworcu, Mariana Czapskiego w Miropolu, oraz dwóch braci Oskierków w Krasnopolu, jak również z niedawnym przeobrażeniem się w kupę gruzów i popiołu ślicznego Romanowa Ilińskich, zacieśniło się i zacieśnia jeszcze bardziej to życie dworów polesko-ukraińskiego pogranicza; ale należy wnosić, że takie na przykład, domy, jak pełny intelektualnych i estetycznych cech Lubar, jak zaszczytnie popierające krajowe malarstwo i rzeźbę Korostki, wreszcie jak sam opromieniony nowym życiem, pod pieczą młodego i wykształconego dziedzica, Miropol, przez czas długi jeszcze zachowają te interesujące resztki dawnych wołyńskich zwyczajów, ten odblask ułudny minionej kraiku tego wielkości i splendoru.
W górnych, to jest północno-zachodnich stronach guberni Wołyńskiej, ze zmianą bytu materialnego zmienił się już całkiem prawie i sposób życia tamtejszych obywateli; przeciwnie tutaj, w zakątku, od którego rozpoczynamy naszą wędrówkę, ocalała jeszcze nie tylko dawna uprzejmość, gościnność i wewnętrzna potrzeba komunikowania się z sobą szlachty, ale nawet piękne dwory, architektonicznie zbudowane i dobrze utrzymane pałacyki, zasobne w szacowne dzieła księgozbiory, galerie obrazów i liczne zabytki sztuki. Chcąc nawet widzieć jakiś jeszcze cień szlacheckiej ukraińskiej dziarskości, oraz bałagulskiej tężyzny, trzeba ich raczej szukać nie na samej Ukrainie, lecz tu – na pogranicznym pod Żytomierzem i Berdyczowem szlaku.
Szlachcic, umiejący z równą zręcznością i swobodą nosić w salonie frak paryski, jak na łowach, lub przy domowej gospodarce jołom z czarnych baranków, kozacki żupanik i długie buty, nie jest tu jeszcze wcale trudną do odszukania rzadkością. Gdy na głębokiej Ukrainie, w przedpokojach i stajniach pańskich, lokaje ubierają się po francusku, a po angielsku stangreci; tutaj po większej części cała służba dworska, dawnym obyczajem, odziewa się po kozacku, a koń pański wierzchowy i rynsztunek jego prypomina nieraz kawalerszczyznę nadkresową, jeśli nie z epoki Dymitrów Wiśniowieckich, Wyhowskich i Rożyńskich, to, co najmniej, z ostatnich lat zeszłego stulecia, z czasów mohortowskich.
Czym się dzieje, że ślady tężyny i rycerskości ukraińskiej widoczniejsze są na pograniczu wołyńskim, niż w samej Ukrainie, łatwo bardzo wytłumaczyć. Siedliskiem szlachty tutejszej w epokach bojów naddnieprzańskich nie były same wystawione na łup najeźdźców stepowe kresy, lecz popchnięte w głąb bardziej leśnego i spokojnego kraju, okolice Żytomierza, Owrucza i nadirpieńskiej Kijowszczyzny. To też, gdy nad Dnieprem, Rosią, Rastawicą i Tykiczem brały się za bary wojska koronne, Tatarzy, Kozacy Zaporoscy i Hajdamacy, echo tych walk zaciętych, ślady tych, skropionych krwawą posoką i przyprószoną kurzawą stepową, pamiątek bohaterskich, pod oddaloną tylko strzechą szlachecką, jak w poświęconym rycerskości sanktuarium, znajdowało swe wieczyste schronienie.
Dzisiaj na osypanych kurhanami kresach, obok dawnego Kozaka, zamienionego na orzącego kmiecia, osiedlił się przybyły poźniejszymi czasy szlachcic-afferzysta, i stąd tradycja rycerskości utraciła rację bytu; przeciwnie, w stronach żytomierskich, dawniej przez rusińskiego i polskiego pochodzenia szlachtę osiedlonych, dotąd się ta tradycja po większych i mniejszych dworach chroni i święcie zachowuje. Nawet lud tutejszy, jakkolwiek mniej pokaźnej budowy ciała i mniej od mieszkańców Białocerkiewszczyzny, lub Humańszczyzny hardy, zuchwały i nadstawny, wszelako, jako dawniej tu osiedlony i bardziej ze starożytną szlachtą zżyty, do dzisiejszych czasów bogatsze chroni zasoby starego obyczaju, miejscowych strojów, a szczególniej z zamiłowaniem opowiada dawne baśni, śpiewa historyczne dumy, osnute tak na dziejach samego Wołynia, jak całej sąsiedniej Ukrainy i nadbożańskiego Podola.
Ale czas pono przerwać ten długi, mimo woli nasuwający się pod pióro szereg ogólnych o stronie zwiedzanej uwag i zacząć stanowczo opis rozpoczętej wędrówki. Za przybyciem moim z Warszawy koleją brzesko-kijowską na stację Pieczanówkę, postanowiłem udać się stamtąd najpierw do leżącej o wiorst kilka wsi Prywitowa, stałego w porze letniej miejsca pobytu p. Tadeusza Jerzego Steckiego. Chcąc mu koleżeńskimi nawiedzinami sprawić niespodziankę, nie zgłaszałem się przed tym listownie o wysłanie po mnie koni, i najętym chłopskim wózkiem miałem dotrzeć do dworu literata. Podwoda znalazła się na podorędziu, więc w kilkanaście minut po przybyciu pociągu brzeskiego na stację, usadowiony na wiązce siana, przykrytego z wierzchu niedbale brunatną bundą wołyńską, przez wieś pieczanowiecką pociągnąłem w stronę szeroko rozpostartych pszenicznych łanów.
Bystre wiejskie koniki niosły mnie szybko. Schludnie zabudowany, z gościnnie zawsze dla łaskawych sąsiadów roztwartemi wrotami, dwór dziedzica Pieczanówki, następnie stara cerkiewka o pochylonym na szczycie więżycy krzyżu i wieńcu gniazd jaskółczych, a w końcu rozrzucone wsi budynki, oraz pola dominialnej dzielnicy, uprawione starannie, stanowiły główny i jedyny regestr oglądanych przeze mnie na tej drodze kilkowiorstowej przedmiotów.
Dziedzictwo kolegi-literata ukazało się poza długim szeregiem domów wsi przestronnej. Ozdobę tej osady stanowiły: duże, z grubych belek dębowych i sosnowych zbudowane i suto białą gliną posmarowane, chałupy, ogródki warzywne, okolone niskim drewnianym płotem, i dwie cerkwie, charakterystyczną strukturą dawne przypominające czasy. Samo dominium, położone u pochylności naddrożnego pagórka, i oddzielone od wioskowych zabudowań żywopłotem, z gustowną bramą i domkiem dla ogrodnika, składało się z licznych, poza stawem ugrupowanych budynków gospodarskich, oraz białego, o szerokim perronie i wysokim dachu, mieszkalnego domu. Półokrągła, obsadzona nasturcyą i werbenami sadzawka w dziedzińcu, poważna powierzchność domu, stuletnie drzewa w ogrodzie, oraz ładnie utrzymane kląby i trawniki, od razu przedstawiły mi Prywitów ponętnie i uroczo. A gospodarz i pielęgnująca troskliwie dwoje swych ślicznych dzietek gospodyni? O tym powiedzieć parę słów streszczonych: grzeczni, uprzejmi i serdeczni, jakimi tylko mogą być ludzie dobrze wychowani, wykształceni i dobrze wypolerowani w świecie.
Jeśli ktoś z czytelników moich rad się poznać z wewnętrznym urządzeniem domu literata, to i tę słuszną ciekawość mogę naprędce zaspokoić. Oto z przybranego w myśliwskie godła przysionka wchodzi się do saloniku o purpurowym, w srebrne gwiazdki obiciu, popielatych z ponsową torsadą meblach, kilku marmurowych posągach, wazonach z kameliami i wielu artystycznej wartości gierydonowych drobiazgach. Za tym salonem purpurowym idzie modry bleu celeste z sutemi tejże barwy meblami, białym, ubranym w cenny zegar i chiński ekran marmurowym kominkiem i mnóstwem na stole albumów i widoków fotograficznych. Z pokojem błękitnym łączy się dość obszerna sala jadalna, gdzie i gipsatura grymsów, i przedstawiające, o ile sobie przypominam, widoki wysp Karola Boromeusza obicia, i otoczone rotundalnie wygiętą kolumnadą drzwi ogrodowe, świadczą wymownie o wykształconym guście gospodarzy.
Najciekawsze szczegóły prywitowskiego ustronia stanowią: gabinet literacki gospodarza domu, oraz jego biblioteka; gabinet ten, całkiem odosobniony i ocieniony u samych okien starymi topolami, pełen jest eleganckich, lub artystycznych sprzętów; biblioteka zaś, wyklejona zielonym, naśladującym sukno, papierem ze złoconą u góry obwódką, oraz zastawioną w środku okrągłym stołem i dębowymi krzesłami, mieści w sobie sześć szaf szerokich, pełnych bardzo cennych, oraz niezbędnych w pracy historycznego narratora podręczników.
Gdyby nie oczekująca mnie jeszcze tego lata długa przejażdżka po różnych, krzyżujących się ze sobą manowcach Ukrainy i dawnej Bracławszczyzny, bawiłbym jak najdłużej w gościnnym Prywitowie; ale ołówek opisowy i teka podróżna upominają się o prawa swoje, więc, mimowoli prawie po kilkadniowym pobycie u państwa Steckich, opuszczam literacki przybytek i śpieszę najpierw do sąsiednich wsi, Miropola i Korostek, a stamtąd potem przez Berdyczów i Machnówkę w okolice Humania…
Walery Franczuk na podstawie tekstu Edwarda Chłopickiego „Kłosy” t. XXXI, Nr 791, s. 142-143., 06.03.18 r.
lp
Leave a Reply