Edward Chłopicki, gorliwy badacz obyczajów ludowych, podczas pobytu w Berdyczowie w 1880 roku rad był skorzystać z odbywającego się tego dnia właśnie, charakterystycznej barwy, końskiego jarmarku na miejscowym rynku.
Wielkie przestrzenie kilku zlewających się z sobą, za pomocą szerokich ulic, placów jarmarcznych, tym bardziej wydały mi się godnymi przelotnego rzutu oka, iż był to chylący się ku końcowi miesiąc sierpień, w którym zwykle, oprócz niezliczonych koni i wołów, zwożą na targ wieśniacy i izraelscy przemysłowcy wielką ilość harbuzów, melonów i owoców najróżnorodniejszego gatunku.
Ułożone na ziemi olbrzymie stosy mohylowskich dębówek, bałckich i zwienigródzkich kawonów, winnickich i barskich jabłek, tudzież gruszek, sprzedawanych na wiadra węgierek spod Szarogrodu i moreli oraz damascen z Pobereża, wielka to przynęta dla ludzi stron mniej żyznych, gdzie owocowe, podolskiego gminu łakocie, dostępne bywają dla nierachujących się z wydatkami społecznych losu wybrańców.
Gdyby można było chciwym do zarobku spekulantom dojść do umiejętności przewożenia owoców, bez psucia się ich w czasie podróży, oraz do wyjednania zniżonej transportowej na kolejach taryfy; to niewątpliwie i w naszych północno-zachodnich stronach też same podolskie, czy poberezkie frukta nabywałyby się za daleko przystępniejszą cenę; ale niestety, czas i przestrzeń będą, zda się, zawsze owym płomienistym сherubina mieczem dla łaknących zakazanego owocu, i samym turystom tylko, wśród ich przelotnej po kraju wędrówki, dozwolonym będzie korzystać chwilowo z hojnych darów naddniestrzańskiego Edemu.
Potrąciwszy przypadkiem o kwestję taniości owoców na Ukrainie, oraz obfitego ich przez lud miejscowy spożywania, godzi się wspomnieć po kolei i o innych, zrobionych przez na w Berdyczowie z dziedziny jarmarcznej gastronomii spostrzeżeniach. Oto dzieci wsi i stepu nie tylko się uraczają tu dosyta smakowitymi płodami swej urodzajnej gleby, ale z równą swobodą i nieoglądaniem się na wydatek spożywają w rynku rozmaite posilniejszej treści pokarmy, jako to: gotowane wołowe i cielęce mięsiwa, nadziewane serem, wiśniami i mięsem pierogi, różne wędzonki, jaja, bryndzę i ryby morskie, popijając je potem bądź czystą ze straganiarskich samowarów herbatą, bądź też przyrządzonym naprędce ręką wprawnych izraelitek ponczem, lub gorącym z korzeniami wiśniakiem. To dziarskie przez łaknącą i pragnącą rzeszę atakowanie berdyczowskich owocarni i garkuchen ulicznych stanowi wielce ożywiony i charakterystyczny obraz.
Tutaj z jednej strony widzimy grupy zabierających się do spożywania fruktów i różnego jadła brodatych i siwych ojców rodziny, w wytartych świtach i wypłowiałych pasach, z drugiej – ogolonych starannie mołojców i hoże krasawice, przybranych w nowe świty i jupki, w koszule suto haftowane, w czoboty czarne, jak węgiel, lub żółte i czerwone; z trzeciej – mołodyce z drobniejszą dziatwą i podżyłe ich matki, ogarnięte w samodziałowe, krótsze od męskich, świty, jaskrawej barwy zapaski, kartonowe na głowach chustki, lub tradycyjne namitki. Cały ten gwarny i migający grą różnych barw zastęp ludowy przepływa, jak fala morska, huczy, jak spienione bałwany pośród harbuzowych piramid, koszów z owocami, straganów z samowarami i jadłem, wozów podróżnych i niezliczonej masy kupczących izraelitów.
Pomykając ze środkowych punktów rynku w stronę końskiej targowicy, spotykamy tam znowu szczątki tegoż samego obrazu, ale bardziej jeszcze miejscowe, prawdziwie ukraińskie. Oprócz bowiem ludu wiejskiego, przyodzianych z bałągulska okolicznych obywateli oraz przybyłych z daleka kupców tatarskiej, cygańskiej, ormiańśkiej, mołdawskiej i żydowskiej narodowości, spostrzega się tysiące koni najrozmaitszych ras i cen i moc niezmierna siwych i pstrych, o olbrzymich rogach, stepowych wołów. Kto nie sięga pamięcią w świetniejsze kijowskich i berdyczowskich jarmarków czasy, a pojęcie o tradycyjnej ukraińskiej tężyźnie czerpie tylko z coraz rzadziej napotykanych ustnych, lub piśmiennych opowiadań bałagulskich weteranów, lub niezbyt pod tym względem kompetentnych synów ich i wnuków: ten i dziś jeszcze na podupadłych jarmarkach berdyczowskich znaleźć może jakieś wątłe odbicie przeszłości, może z pozostałych po niej okruchów stworzyć choć ogólne o podobnych zebraniach pojęcie. Gdy pierwszy lepszy syn obywatelski, jego officjalista, stajenny pachołek, lub nawet parobczak wioskowy dosiędzie konia dla wypróbowania go, lub pokazania kupującym, od razu przybiera postać wytrawnego junaka, schyla się bezwiednie ponad grzywą wierzchowca po kozacku, ściska mu boki, jak namiętny syn stepu, i razem z licznym orszakiem nie mniej roznamiętnionych widzów stawia przed oczy przybysza obrazek całkiem odrębny, najzupełniej ukraiński. Można sobie wyobrazić, jak się obrazek ten urozmaica i ożywia, gdy naraz ujrzymy kilkadziesiąt podobnych jeźdźców, oraz kilkaset, lub parę tysięcy spektatorów, przeskakujących z miejsca na miejsce, gestykulujących, dających hasła i apele, ganiących lub chwalących nabywany towar. Niemniej ciekawe jarmarczne epizody widzimy przy dobijaniu targów, przy zatwierdzaniu ściśnięciem ręki zrobionej umowy, przy częstowaniu, lub ugoszczaniu się wzajemnym tradycyjnym mohoryczem i wreszcie przy wypłacaniu na stołach straganiarskich należnych za kupno karbowańców.
Sprzedaż bydła rogatego, mianowicie wołów roboczych, odbywa się nieco spokojniej, z mniej febryczną kupujących i zbywających jarmarkowiczów mimiką; ale pod względem odmienności cech ogólnego rysunku, wybitności typów uwijających się tam czumaków, futurowych pachciarzy, dworskich wolarków, rzeźników i faktorów, z prowadzonym jednocześnie końskim handlem, tworzą całość interesującą, niezwyczajną.
Wszelako finał jarmarku jest bodaj najciekawszym i najbardziej urozmaiconym jego ustępem. Zmęczeni kilkugodzinną mozolną pracą bojownicy, przy akompaniamencie śpiewu i muzyki niewidomych lirników, tentencie cwałująych koni, ryku bydła i przy własnej ożywionej rozmowie, wracają do miasta wężykowato wyginającym się szeregiem. Za przybyciem na główne jego ulice, gmin się rozpierzcha po sklepikach, szynkowniach i karczmach, na całonocne, pełne niewysłowionego szału hulanki i libacje; obywatele zaś wiejscy, zebrani w utrzymywanej prze Polaka, dość porządnej restauracji, przy dźwięku harf, tyrolskich trelów i pękających butelek szampana, starają się jako tako przepędzić parę godzin wieczornego wypoczynku.
Najczęściej, gdy się humory starszej i młodszej generacji gazem wytrawnych win rozpromienią, dawnym bałagulskim obyczajem przywołują oni z przedpokojów strojnych, zwinnych i gładkiego lica dworskich swoich kozaczków i, jako dzieciom miejscowego ludu, każą im tańczyć w głównej sali pod dźwięk zaimprowizowanej naprędce wioskowej liry, dziarskiego kozaka z najrozmaitszymi jego wariantami, oraz śpiewać szumki i dumki romantycznej, junackiej, lub humorystycznej treści. Sala się wówczas napełnia hukiem śpiewu i hołupców, oklaskami podochoconych biesiadników, sentymentalnym i piskliwym śpiewem obecnych tam harfiarek znad Wełtawy, czy Sprei, oraz często bardzo ogłuszającym warczeniem przybyłych ze wsi z panami chartów, buldogów i duńskich brytanów.
Gdy się wreszcie zmęczone i ubawione grono obywateli udaje się na spoczynek do swoich, w tymże budynku zamówionych, numerów, obdarzona przez nich hojnie służba rozpoczyna także w przedpokojach hotelowych swoje jarmarczne hulanki i do późnej nocy, wśród ponowionych śpiewów i przysiadów, wychyla sute toasty za zdrowie łaskawych panów.
Walery Franczuk na podstawie tekstu Edwarda Chłopickiego („Stepowe szlaki”, „Kłosy”, 1880 r., t. XXXI, Nr 793, s. 167.), 05.04.18 r.
lp
Leave a Reply