Gdy upał się zmniejszył, poszliśmy na przechadzkę po starym, założonym przez książąt Koryatowiczów, grodzie Winnicy.
Zaczęliśmy od głównej arteryi miasta, ulicy Mikołajewskiej. Szeroka jest ona, długa i pięknemi budynkami ostawiona. Najokazalszemi na niej domami wydały się nam: Cesarskiego, Walansteina, Kalinowskiego, pełen architektonicznych ozdób Berenstejna, doktora Łazowskiego (przyjaciela i kolegi Adama Mickiewicza) z ogrodem spacerowym — i wreszcie Diuwrego, ze sklepem winnym i cukiernią.
Niegdyś kościołów katolickich przy tej ulicy było trzy: Kapucynów, Dominikanów i Jezuitów; obecnie Jezuicki sterczy w ruinie, Dominikański zamieniony na Sobór, a Kapucynów tylko pozostał w pierwotnym stanie. Gdyśmy przechodzili mimo niego, drzwi były otwarte, bez ambarasu więc mogliśmy zajrzeć i przypomnieć sobie jego dawniej znane nam wnętrze. Ze struktury, świątynia ta Winnicka, podobniuchną jest do Warszawskiego kościoła Kapucynów, tak na zewnątrz, jak wewnątrz. Wchodzi się do niej po schodach, wymijając cmentarz kościelny, okolony malowanymi w stacyjne obrazy muranii i rzędem drzew odwiecznych.
Ołtarzy w kościele kapucynów jest siedem, z ciemną drewnianą oprawą i z mało cennymi obrazami. Jedna tylko „Koronacya Matki Boskiej”, płótno stare i poczerniałe, w wielkim ołtarzu, zasługuje na jakąś uwagę. W blizkości chóru mieszczą się dwie kaplice :Pocieszenia i Niepokalanego Poczęcia.
Organy w kościele tym dość duże i dobre, a posadzka kamienna. Po opisaniu kościoła, zasługują na wspomnienie: obszerne mury klasztorne, ogród z piękną oranżerią i kilku światłych zakonników, między którymi Ojciec Kazimierz, podróżnik i kaznodzieja, najpierwsze zajmuje miejsce. Po za kościołem Kapucynów i dalej jeszcze po za ogromnemi ruinami Jezuickiego klasztoru, ulica Mikołajewska schodzi na dół, ku wybrzeżom oblewającego miasto w półkole Bohu, na którym most drewniany i za mostem po lewej ręce dworzec kolejowy. Opuściwszy tę ulicę, zwiedziliśmy jeszcze trzy inne — Pocztową, Generalską i Apteczną, oraz porosły półłokciową trawą — Plac paradny.
Na przedmieściach Winnicy, cała pochyłość góry nadrzecznej pokryta domkami, cerkwiami i ogrodami, tworzącymi razem ze skalistem łożyskiem rzeki widoki rzadkiej piękności. Kończymy przegląd miasta tego notatką statystyczną. Mieszkańców liczy Winnica około dziesięciu tysięcy; szkółki w nićj są dwie: ludowa i żydowska; synagogi cztery; browar jeden; doktorów — oprócz powiatowego i miejskiego, pięciu; szpitale – dwa, miejski i wojskowy; więzienie jedno.
Do dekasteryj Winnickich należą: sądy pokoju, powiat, biuro marszałka, opieka szlachecka, kassa powiatowa, komissya włościańska i agentura towarzystwa assekuracyjnego.
Noc już była zupełna, kiedyśmy pożegnali serdecznym słowem naszego sympatycznego towarzysza przechadzki po Winnicy, i wrócili do zajazdu. Nazajutrz, w przed południowych godzinach, udaliśmy się do ślicznej rezydencyi b. gubernatora Grocholskiego w Strzyżawce. Po drodze – tuż za Winnicą – ukazał się w koronie z drzew, dworzec Pietniczański, własność ś. p. Henryka Grocholskiego, ale w nim nie zatrzymywaliśmy się wcale, najprzód dla tego, le nie było tam nic szczególnego do obejrzenia, a powtóre, że po dwóch kobietach (pani Ksawerze z Brzozowskich Grocholskiej, oraz córce jej księżnie Maryi Czartoryskiej), które niedawno jeszcze tam zamieszkiwały i przez lat kilka były prawdziwą umysłową i moralną rezydencyi tej ozdobą, dzisiaj zostało tylko bolesne wspomnienie i niczem niezapełniona próżnia! Rzucając więc ubożuchny kwiat czci naszej pamięci na grób zacnej matki, oraz na całun zakonniczy córki świątobliwej – przejechałem mimo opuściałych Pietniczan, ponury i smutny, i tylko w rozwiniętej szeroko za Bohem Strzyżawieckiej dąbrowie, odetchnąłem wolniejszą piersią!
W środku lasu wyminęliśmy austeryą, Kabaczkiem zwaną, zalecają się i zgrabną swą strukturą, i długą za czasów istnienia szkół gimnazyalnych w Winnicy wziętością w całej tej okolicy; tutaj to bowiem zwykle, w zamienionym dzisiaj na las ogrodzie i eleganckich pokojach, odbywały się świetne studenckie rekreacye i majówki. Nieopodal od lasu tego i austeryi, ujrzeliśmy wreszcie pałac Strzyżawiecki.
Na pierwszym planie, u skalistych wybrzeży Bohu, stoi śliczna z familijnemi grobami Grocholskich kaplica, gdzie spoczywa dziedzic Pietniczan Henryk Grocholski i opiekunka sierot, jego żona, Ksawera z Brzozowskich; właściciel i fundator pałacu Strzyżawieckiego umarł i pochowany w Kamieńcu.
Na długiej przestrzeni, pomiędzy kaplicą a pałacem, skały, drzewa, góry i szeroki kryształ wody, tworzą wstęgę przecudnych widoków. Sam budynek, stojący na szczycie pokrytej olbrzymiemi drzewami opoki, wyniosłą swą kolumnadą panuje nad okolicą. Wjazd do niego idzie przez most na Bohu, drogą pomiędzy parkiem a kościołem.
U wrót kościelnych spotkaliśmy się przypadkiem z tutejszym proboszczem księdzem Mirockim, który, dowiedziawszy się o celu naszej podróży, zaprosił nas na obiad do siebie, a sam tymczasem czekającymi nań końmi, pojechał na pół godziny do chorego we wsi. Od proboszcza dowiedzieliśmy się naprędce, że stara dziedziczka Strzyżawki i jćj owdowiały zięć ks. Morawski, syn, jeżeli się nie mylę znanego poety Franciszka Morawskiego, mieszkają za granicą, powierzywszy czasowy zarząd dobrami komu innemu. Posunęliśmy się wgłąb dworskich zabudowań, i szczerbata bramą wjechaliśmy przed pałacowy krużganek.
Tylna kolumnada, piękne sztukaterie na ścianach i w podkowę zagięte mury, dały nam dostateczne wyobrażenie, czem był ten budynek, gdy w nim zamieszkiwano i utrzymywano go porządnie. Dzisiaj już w ruinie on prawie. Ściany niereparowane osypują się i kruszą; dachy podgniłe poczynają zapadać; przez wytłuczone i z rzadka zabite deskami okna woda wdziera się do pokojów; a drzwi wchodowe i perystylowe schodki, porastają mchem i dzikiem zielskiem. Nie mogąc wejść do zamkniętego i przez psy kudłate strzeżonego gmachu, z drągami w ręku zaczęliśmy się błąkać po zarosłych ostem i pokrzywą kwiatowych kląbach, aż w końcu ujrzeliśmy jakiś o przewalonych schodkach domek, w którym – wszedłszy tam przez drzwi roztwarte – zastaliśmy cierpiącego na zęby młodego człowieka. Gdyśmy wypowiedzieli powód naszego przybycia, zerwał się on ochotnie z łóżka i pobiegł do rządcy po klucze od pałacu; ale za chwilę wrócił zmięszany, i oświadczył nam, że chyba musielibyśmy sami o to prosić, bo jemu odmówiono. Słysząc podobną relacyę, odrazu domyśliliśmy się o co rzecz chodzi: panu rządcy nie chciało się wcale obcym i jeżdżącym po świecie ludziom pokazać opustoszonego gmachu. Że domysł nasz nie był płonnym, dowiedzieliśmy się następnie o tem w sąsiedniej Winnicy.
Wyrzekłszy się tedy odwiedzin wewnątrz, skazanego na zagładę pałacu, a obszedłszy tylko przestronny park, oraz zdjąwszy z za rzeki widok całej rezydencyi, udaliśmy się śpiesznie do czekającego na nas proboszcza. Uprzejmy, rozsądny i pełen dawnego ciepła kapłan ten, darował nam kilka przyjemnych chwil czasu. Po obiedzie i długiej gawędzie, w starożytnej, wychodzącej na Boh, plebanii, która niegdyś była domem mieszkalnym tutejszych dziedziców, udaliśmy się do kościoła.
Styl tej arcypięknej choć nie wielkiej świątyni — z portykiem o dwóch kolumnach i wieżycą z kolumnami u szczytu — jest czysto włoski. Wewnątrz jednę ma on tylko nawę z łukowałem sklepieniem i ośmiu takiemiż oknami u góry. Ołtarzy jest tam trzy — wszystkie świetne bardzo i gustowne. Wielki, z obrazem Małki Boskiej Bolesnej; boczny z prawej strony — Przenajświętszej Rodziny; boczny z lewej strony — Umęczenie Chrystusa przez dwóch oprawców. Te mistrzowskiego prawie pędzla płótna, przywiezione zostały z Włoch, przez brata pani Grocholskiej ks. Stanisława Chołoniewskiego, znanego w piśmiennictwie naszćm literata, który się kształcił podówczas w akademii duchownej w Rzymie.
Ściany kościoła stiukowane z piękną bardzo rzeźbą, na gzymsach których osiem urn gipsowych i takichże cztery ponad gzymsami. Wielki ołtarz podparty sześciu marmurowymi kolumnami dziwnie pięknego rżnięcia; mensa też ze sztucznego marmuru, zakończona złoconym tabernaculum, najgustowniejszego kształtu. W ogóle wszędzie wdzięk, prostota i elegancya wielka. Niemniej ozdobna ambona, osłoniętą jest od wejścia zasuwającą się gobelinową firanką. Posadzka w kościele kamienna.
Organy o ośmiu głosach piękne i w estetycznym smaku zbudowane, z lirą od frontu ponad chórem. Stacyjne obrazy, sztychowane zdaje się na atłasie, pod szkłem, są wielkiej artystycznej wartości. Ławki nawet bardzo kształtnie wyrobione i zgrabnie ustawione. Kończąc krótki nasz opis Strzyżawieckiej świątyni, ze smutkiem wyznać musimy, że upada ona i coraz widoczniej rujnować się zaczyna. Jeżeli dobra obciążonej wiekiem właścicielki nie mogą dziś dostarczyć odpowiednich środków na podtrzymanie tej pobożnej fundacyi; to należałoby się spodziewać, że dzisiejsi Pietniczańscy dziedzice, zacni rodzice których spoczywają na cmentarzu Strzyżawieckim prędko się i skutecznie przyczynią do podtrzymywania tak ich parafialnego kościoła, jak i rodzinnego mauzoleum.
Unosząc w sercu uczucie szczerej wdzięczności dla godnego i uprzejmego proboszcza, po zwiedzeniu Strzyżawieckiego, kościoła a następnie małej o kilkudziesięciu domach mieściny, odjechaliśmy tegoż jeszcze wieczora do Strzyżawki.
Tam czekał już na nas list, od kuzynki mojej z Podolskiej wsi Pasynek, która udając się na kurację do limanu pod Odessą, prosiła najusilniej, abym odwiedził co najrychlej jej osamotnionego męża, i zaczekał tam na jej powrót z kąpieli morskich. Nie mając czasu do stracenia, w parę dni potem pożegnałem gościnną Strzyżawkę i puściłem się w na południe Podola regiony, do wyglądającego mnie kuzyna…
Słowo Polskie na podstawie wspomnień Edwarda Chłopickiego „Od Bugu do Bohu”, wydrukowanych w warszawskim tygodniku „Kłosy” Nr 546-547, 04.10.16 r.