Jesteś tutaj: Home » AKTUALNOŚCI » Różne » Stosunki polsko-ukraińskie » W blaskach wojny

W blaskach wojny

Autor zdjęcia - Olena KaczurowskaMieczysław Bohdan Lepecki (1891-1969) był znanym polskim wojskowym i podróżnikiem. Służył w Legionach Polskich, następnie w WP. W latach 1930-35 pełnił funkcję adiutanta Józefa Piłsudskiego. W latach 1939-57 na emigracji. Swój pobyt na Kresach w roku 1920 opisał w następujący sposób:

Na podkreślenie zasługuje fakt, że między wojskiem Petlury, a oddziałami polskimi nie zachodziły nigdy żadne konflikty, a przynajmniej nigdy o nich nie słyszałem. Oficerowie ukraińscy byli niesłychanie grzeczni i salutowali zawsze pierwsi, nie zawsze nawet zważając na stopień. My, widząc te dobrą wolę z ich strony, traktowaliśmy ich równie uprzejmie. Wielu naszych oficerów, pamiętając dawne czasy, gdy nie mieliśmy niepodległości i gdy trzeba było służyć w różnych legionach i różnych wojskach zaborczych, odnosiło się do petlurowców z dużym sentymentem. Nierzadko ten i ów mówił: „biedny naród, kto chce to do kraju mu włazi; żal patrzeć na tę ich niedolę”.

W połowie maja (1920 r.) zabrakło intendenturze żywności. Otrzymałem rozkaz udania się do okolicznych wsi, celem zakupu kilku sztuk bydła. Oficer gospodarczy dał mi całą tekę pieniędzy petlurowskich, tak zwanych „karbowańców”, oraz duży zeszyt pokwitowań z kuponami na premie. Z tymi premiami było tak: każdy wieśniak sprzedający bydło, mąkę, czy jakąś inną żywność lub paszę, otrzymywał, zależnie od wielkości zakupu, premię na pewną ilość kilogramów soli. O sól na Ukrainie było niesłychanie trudno i pomysł rozdawania jej jako premii był, bez wątpienia szczęśliwy.

Wziąłem z sobą czterech żołnierzy i pojechałem.

W odległości dwudziestu kilometrów od Kijowa zacząłem robić zakupy. Oczywiście, żaden chłop ani myślał sprzedać czegokolwiek dobrowolnie. W każdej wsi musiałem udawać się do sołtysa, nazywanego tam „starostą” i wyjawiać mu cel swojego przybycia. Starosta zaczynał zwykle od zaklinania się, że w wiosce niema ani śladu krów lub wołów, a nawet najmniejszej rzeczy godnej tak delikatnego podniebienia, jakiem jest podniebienie „wojsk pańskich”. Mieliśmy ostre rozkazy nakazujące delikatnie i wyrozumiale postępować z ludnością, przeto wdawałem się z chłopami w rozmowy, tłumacząc cierpliwie, że płacimy gotówką ża wszystko, co weźmiemy. Wieśniacy nie bardzo wierzyli, zresztą mieli nieco racji, gdyż petlurowskie karbowańce były zaledwie nędznym surogatem pieniędzy i to surogatem nie uznawanym nawet przez samych petlurowców. Nic też dziwnego, że płacenie nimi traktowano jako zwykłą rekwizycję, niektórzy nawet woleli otrzymać zamiast tych „pieniędzy” kwit, przypuszczając, że może kiedyś będzie zapłacony.

W niektórych wsiach, zbierani przez starostów chłopi burzyli się i podnosili ponure głosy przeciw wszelkiego rodzaju władzy, a „pańskiej” w szczególności. Zawsze jednak dobrze nadstawiałem uszu i gdy tylko zaczęły rozlegać się groźne pomruki, demonstracyjnie wydawałem żołnierzom rozkaz obejrzenia broni i sprawdzenia, czy naboje tkwią w lufach. Taka manipulacja zwykle pomagała, chłopi mitygowali się, milkli i stawali się ustępliwsi. Doświadczenia z wielu wojskami nauczyło ich szanowania nabitych karabinów.

W wioskach w pobliżu Kijowa mieszkało bardzo mało Polaków, poza tym byli tacy, którzy po polsku już prawię nie mówili. Sąsiedzi traktowali ich jednak zawsze jako „polaczyszków”, również za takich mieli się oni sami, różniąc się od otaczającej ludności religią. O ile w której wsi znajdowały się jakieś rodziny polskie, to zebranie chłopskie zwykle im nakazywało dostarczenie dla nas żywności. Tłumaczono to tym, że Polak powinien pomagać Polakowi. Oczywiście chodziło im przede wszystkim o zaoszczędzenie swego dobytku. Sterroryzowani nasi dalecy rodacy bali się żalić przede mną i dawali co mieli. Dopiero na drugi, czy trzeci dzień jedna z bab, nie mogąc przeboleć straty ulubionego barana, rozpłakała się i opowiedziała mi o tych praktykach. Barana babie oddałem, a z wioski wziąłem dwa razy więcej bydła, aniżeli pierwotnie staroście obiecałem.

W czasie tych wędrówek trafiłem pewnego razu do jednego z zarządów gminnych. Dostrzegłem tam już rękę władzy petlurowskiej, obsadzającej te urzędy swoimi ludźmi. Sekretarzem gminy był młody ideowiec niepodległościowego ruchu ukraińskiego. Miły ten człowiek rozmawiał ze mną czas dłuższy. Z rozmowy wyniosłem bardzo sympatyczne wspomnienia, wspomnienia słów, których, przypuszczałem, nikt już na Ukrainie nie mówi. Tradycja wiernych Rzeczypospolitej kozaków jeszcze wciąż kołatała się po białych chatach naddnieprzańskich wiosek…

Słowo Polskie, na podstawie wspomnień Mieczysława Lepeckiego, 05.05.15 r., KZ