O Balladynie i Krzemieńcu

W latach tysiąc osiemset szesnastych czy dwudziestych dziewiątych ten sam, co dziś, hulał przepłynioną falą wiatr po górze królowej Bony.

Wpadał przez błękitne okna strzelnic i huczał w resztkach komnat, wylatywał basztową bramą i jęczał nad ruinami.

Stąd patrzał na rzędy świateł krzemienieckich domków, przetkanych szmaragdami ogrodów i może wiatr śpiewający w ruinach wspominał mu jaką legendę — o dziewczynie — tęczy, zamkniętej w zamkowym lochu przez złego brata…

Może w piekarni babki Januszewskiej czeladź gawędy prawiła o starych dziejach pradawnego zamku… Dziewczyny w wyszywanych koszulach znosiły maliny czerwone na malowany rynek krzemieniecki — z daleka, gdzieś spod góry Bożej, z nad stawów. Legenda o pustelnikach mieszkających w kamiennej grocie na Bożej Górze powtarzała się często wśród ludu.

Po latach wygnania, z dala od swoich, kiedy każde wspomnienie było droższe od rzeczywistej marności życia, wspominał Juliusz Słowacki owe legendy dawne, owe stare mury zamczyska i powstały w nim pragnienia upamiętnienia ich w jakiejś fantastycznej tragedii, jak sam mówił „Ileż to razy patrząc na stary zamek, koronujący ruinami górę mego rodzinnego miasteczka marzyłem, że w ten wieniec wyszczerbionych murów nasypię widm, duchów, rycerzy, a sklepieniom każę powtarzać dawne, Sofoklesowskie niestety!”…

Nad błękitnym Lemanem powstała w roku 1834 ta arcyludzka Przysięga Balladyny tragedia polskich dziejów, ludzkich setc.

W pięć lat później puścił Słowacki w świat swoje ariostyczne dziecko, urągające prawdzie historycznej, czasem przeciwne podobieństwu do prawdy, ale dziecko o sercu ludzkim, prawdziwym, żywym.

W stulecie „Balladyny”, w roku hołdu Słowackiemu przez jego rodzinne miasto widzieliśmy “Balladynę” odegraną przez młodzież szkolną Liceum Krzemienieckiego — raz na Maćkowej Dolinie w dniu święta licealnego, drugi raz w tydzień później na Bonie.

Trudno powiedzieć, gdzie piękniej to wypadło. Lesiste tło Maćkowej Doliny, na którym tak czarodziejsko wypływała zza drzew Goplana i wyskakiwały chochliki, na którym wierzba wyrastała z Grabca siostrą innych drzew — księżyc i gwiazdy nad namiotem wodza i szumiący las nad zabitą od pioruna świętokradczą królową — oto tło przedziwnej baśni, tło czarów i piorunów, działające na widza przemożnie, tak doskonale zespolone z baśniowością .Balladyny”. — A znowu Bona — ruiny, baszta, zamek Kirkora — szumiące skrzydła zbroić, dziewczyny w malowanych koszulach — jakby z podgrodzia Balladyna i Skierka przyszły, duch rycerski dawnej stanicy — to nam ukazało znowu in-aspekt .Balladyny”. Ale tu doszło coś więcej nad uplastycznienie elementu czy wątku historii rycerskiej — tu słowa Juliusza nabrały wagi spełnionego testamentu, tu czuło się związek mocny tworu z podłożem na którym wyrósł — za wspomnieniem o dawnych latach.

Pisać o grze „artystów” trudno i może nawet nie trzeba. Dlatego. że to nie była gra. To było przeżycie zarówno dla odtwarzających postaci dramatu jak i dla widzów. Tu Balladyna naprawdę zabijała, i z tragiczną świadomością przeznaczenia wydawała na siebie wyrok śmierci, tu biedna matica zastawiała własnym sercem zbrodniczą córkę, a Kirkor bohaterski wskrzeszał mit rycerskiego wasalstwa. Goplana — wróżka z dziecięcych bajek — czarowała tak. że zdolni byliśmy uwierzyć w metamorfozy Grabca. I to było największym osiągnięciem — to, że grających i patrzących jednakowo zaczarował nieodpartą, mocą dziejopis tej przedziwnej historii — Juliusz Słowacki.

Chcielibyśmy raz jeszcze ujrzeć Balladynę w tym samym wykonaniu. I gdyby można Alinę i Balladynę odziać w wołyńskie hafty i samodziały, a starej wdowie peremytkę dać na głowę — czy by nie zbliżyło to ludzi dramatu do ich przyrodzonego tła — wołyńskiego obyczaju i krajobrazu?

Wśród składowych części pierwszego cyklu uroczystości urządzonych w Krzemieńcu w 1939 roku ku czci Juliusza Słowackiego wyróżniło się niewątpliwie wspaniałe widowisko — „Księdza Marka”, odegrane na szczycie Bony przez zespół Teatru Wołyńskiego.

Tak wykonujący tytułową rolę dyrektor Strachocki, jak i reszta artystów włożyli w swój twór artystyczny tyle pietyzmu dla wieszcza i taką pracę, że licznie zgromadzeni, mimo silnego deszczu, widzowie przeżyli ten wieczór w sposób wyjątkowy.

Emilia Kornaszewska, Życie Krzemienieckie, nr 6, 1939 r., 18 lutego 2022 r.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *