Z poza namiotu drzew olbrzymich ukazały się pola i rozsiane pod dąbrową zaścianki dworskie, zaraz prawie na tle szpalerów ogrodowych zabieliły się opatrzone w spiżowe urny białe słupy wrót pałacowych, a po za tymi słupami i szpalerami, wysmukłe gotyckiego zakroju wieżyce.
Przed laty kilkudziesięciu, kiedy potomkowie zamożnego dziedzica Kotelni dzielili się pomiędzy sobą ojcowską fortuną, jeden z nich p. Przemysław P., otrzymał wieś Ulchę, daleko ku Polesiu posuniętą i całkiem jeszcze wówczas niezabudowaną. Wrodzone architektoniczne upodobania i silna wola rychło przekształciły to pustkowie. Młody dziedzic Ulchy i Czartoryi z niezwykłą energią i zabiegliwością wziął się do pracy, i w lat kilkanaście postawił pałac oraz budynki gospodarcze, założył ogrody, altany i oranżerie. Sam pałacowy gmach dotwarzał się przez lat dwadzieścia z górą. Różnorodne style: barocco, gotycki, stary francuski i parę pono innych, wytworzyły całość oryginalną, łechcącą oko, dającą tej siedzibie wiejskiej pozór średniowiecznego kasztelu. Dodajmy do płodnych w pomysły cech architektonicznych budynku, strzyżone i utrzymywane starannie przeróżne szpalery, fontannę bijącą wysoko, piękne trawniki, kwiaty i altanki obsadzone winem, a będziemy mieli całość prawdziwie uroczą.
Ale nie wyprzedzajmy faktów naszej przygodnej wędrówki. Od dawna znajomy mi gospodarz, z grzecznością sobie właściwą powitał nas uprzejmie i zaznajomił z kuzynem swoim z Polesia, przepędzającym w Ulsze z żoną i synkiem małym letnie miesiące. Do kółka tego ludzi sympatycznych i wykształconych prędko zostaliśmy wcieleni; ja i mój kolega, w godzinę po przyjeździe, byliśmy pewni przyjemnego i użytecznego spędzenia kilku dni w majętności pana P.
Oględziny wnętrza domu, parku i malowniczych nadsłuczańskich wybrzeży, była to główna czynność, od którejśmy zaczęli wizytę. W towarzystwie gospodarza domu i jednej z najprzyjemniejszych młodych dam Wołynia, pani Honoryny P., obeszliśmy najpierw długi szereg komnat ulszańskiej rezydencji. Pokoje przestronne, najczęściej przypominające szczegóły dawnych pałaców wołyńskich, pełne były olbrzymich obrazów o złocistych szerokich ramach, zwierciadeł pokrywających całe ściany, świeczników, pająków, gerydonów z błyskotkami, dywanów i zegarów najrozmaitszych. Obrazy, przeważnie kopie z różnych znanych płócien oryginalnych lub sztychów i drzeworytów, zwracają uwagę przybysza tym szczególnie, że wszystkie prawie są penzla miejscowych prowincjonalnych malarzy, którzy gdyby otrzymali systematyczne wykształcenie, mogliby z czasem zasłynąć jako prawdziwi artyści Szkoda wielka, że pan P. nie korzystał przed laty z penzla zamieszkującego w sąsiednim Romanowie hr. Ilińskich, utalentowanego i wytrawnego malarza z akademii wiedeńskiej p. Prócińskiego. Wybór ten i nie kosztowałby go wiele, i znacznie by się przyczynił do podniesienia wartości artystycznej zbiorów ulszańskich. Obecnie p. Próciński mieszka stale w Miropolu, i dopomagając hr. Stanisławowi Czapskiemu w jego pełnych przyszłości malarskich studiach, dzielnie jeszcze pracuje w ulubionym artystycznym zawodzie.
Ale odbiegliśmy znowu od przedmiotu; więc wróćmy do niego.
Między masą oglądanych w Ulsze osobliwości, najbardziej pozostały mi w pamięci następujące szczegóły: boazerie w sali jadalnej i u jej szczytu herby wszystkich prawie rodzin wołyńskich; olbrzymi świecznik domowej roboty, ułożony z różnych gatunków broni dawnych wieków; naśladowana bardzo udatnie z dawnego romanowskiego modelu całkowita zbroja rycerza polskiego; ogromne, w Romanowie podczas familijnego działu nabyte zwierciadła i kominkowe bronzowe kandelabry; jakiś idylicznej treści obraz Straszyńskiego; wspaniała o jedwabnych kotarach sypialnia gospodarza domu, i wreszcie pełne efektu różnokolorowe okna oraz drzwi w balowej sali.
Gdyśmy wyszli z mieszkalnego domu do otaczających go ogródków kwiatowych i parku, najpierw wpadła nam w oko piękna, przyozdobiona w palmy, bluszcze, kamelie i rododendrony weranda, dalej rabaty kwiatowe, najbogatsza kolekcja herbatnich i szamowych róż, dywany z różnokolorowych ścielących się roślin przez ogrodnika z Warszawy ułożone podług wzorów warszawskiego ogrodu Botanicznego, sztuczne sosnowe zarośla i altanki wielce romantycznego charakteru.
Jedną z głównych ozdób ulszańskiej siedziby jest też samo jej położenie. Chociaż bowiem miejscowość ta należy do rzędu płaskich i wilgotnych nieco, a wierzby nadrzeczne i oczerety rzucają na całą okolicę odcień poleskiej senności obrazu; mimo to wstęga błękitna rzeki wijąca się wężem wśród malowniczych zarośli parku, a na pierwszym planie cudne barwy kwiatów i powoje otaczające sutymi festonami altany oraz gospodarskie budynki, – tworzą widok istotnie piękny, pociągający.
Pobyt w tym jedynym w swoim rodzaju i legendowego, że tak rzekę, charakteru dworze, nie tylko urozmaicaliśmy sobie rozpatrywaniem wielkiej ilości płodów inwencji pomysłowego gospodarza, ale jednocześnie słuchaniem jego udatnych fortepianowych improwizacji, odbywaniem spacerów pieszo i powozem do lasów poleskich, zazieraniem pod strzechy wieśniacze, rozprawianiem zresztą długo i szeroko o architekturze, malarstwie, koligacjach rodzinnych i mających się dopełniać upiększeniach ulszańskiego pałacu.
Na trzeci dzień po przyjeździe, a w wigilie naszego odjazdu, towarzystwo ulszańskie zmniejszyło się o jedną osobę. Pan Józef P. musiał, dla śledzeniu toczącej się w Krakowie sprawy testamentowej, odjechać do Galicji na czas dłuższy.
Sprawa, dla której zdążał do krakusowego grodu, była już w pismach warszawskich opisywaną. Uważamy jednak za rzecz właściwą, po zetknięciu się z nią na gruncie, dać poznać naszemu ogółowi treść jej istotną. Księżniczka Monlear, przemieszkująca ostatnimi czasy w Krakowie i jego okolicach, bogata Włoszka, była prawnuczką księżny kurlandzkiej Franciszki, z domu Krasińskiej. Córka Franciszki poślubiona ks. sabaudzkiemu Carignan’owi, dziwnym zbiegiem wypadków wydała potem swoją córkę za nadwornego doktora Monleara, który za pierwszego cesarstwa, podczas pożaru w Paryżu na balu dworskim, z płomieni ją wyciągnął i opaloną wyleczył, za co wynagrodzony został ręką księżniczki z panującego domu oraz osobisty przez Napoleona I nadany mu godnością książęcą. Jednym z licznych potomków tego stadła, była właśnie niedawno zamordowana w Krakowie księżniczka Monlear. Poróżniona z rodziną, opuściła Włochy na zawsze, i ojczyznę swojej prababki obrała za ostatnie miejsca schronienia. Będąc osobą starą i prześladowaniami chciwych braci skołataną, ogromnym posiadanym w ziemi i kapitałach majątkiem rozporządziła się w sposób następujący: najpierw jedną wieś galicyjską zapisała ks. Lubomirskiemu, swojemu obrońcy podczas napaści czynionych na nią przez braci; drugą – darowała pewnej pani, dawnej dóbr tych zubożałej właścicielce; znaczne kapitały przeznaczyła dla przyjaciółki z pensji pani P., matki poznanego przez nas w Ulsze p. Józefa. Fatalny skład okoliczności tak zrządził, że z niewiadomej ręki, nieszczęśliwa przez cale życie księżniczka została w Galicji zamordowaną, i z posiadanych kapitałów oraz cennych w złocie i brylantach kosztowności, w chwili mordu, całkowicie ogołoconą. Dwie wsie, jako własność ocalona, według woli testatorki dostały się obdarowanym; kapitały zaś, których ślady znaleziono w regestrze, stały się spadkiem całkiem problematycznym…
Dzień, w którym pożegnaliśmy Ulchę i pociągnęli na czas dłuższy do Miropola – był dniem wielkiej religijnej w tamtejszej parafii i okolicy uroczystości. Biskup diecezjalny ks. Kozłowski, będąc sam od niejakiego czasu mocno cierpiącym, w zastępstwie wysłał dla dokończenia rozpoczętego już w roku zeszłym objazdu diecezji łucko-żytomierskiej, biskupa-sufragaua ks. Lubowidzkiego. Poważny ten dostojnik kościoła rozpoczął podróż od zwiedzenia Miropola. Konie, powozy i liczna służba zamożniejszych z okolicy obywateli czekały na pożądanego gościa w każdej ze zwiedzanych parafii. Właśnie, zaledwom ja zdążył przybyć z Ulchy do hrabiów C., i tam jako dawny ich z Litwy znajomy rozlokować się wygodnie w pięknym wśród parku położonym domku dla gości, już się uroczystość wizyty biskupiej rozpoczęła. Kilku zaprzężonymi w dziarskie czwórki powozami towarzystwo miropolskie, do którego i my z artystą należeliśmy także, udało się z pałacu na położony za rzeką plac kościelny. U bramy wiodącej do świątyni, kilku miejscowych obywateli, reprezentowanych przez kolatorów, oraz tłum wielki ludu różnych wyznań, czekali na przybycie orszaku. Gdy się kareta, zaprzężona w sześć siwoszów, zatrzymała przed bramą, starszy latami kolator podał rękę pasterzowi, i cały tłum księży, obywateli, ludu posunął do przybranego w kwiaty i płonące lampy kościoła.
Krótkie przemówienie biskupa do zebranych parafian, błogosławieństwo jego i tradycyjne śpiewy stanowiły główną treść wstępnej uroczystości. Z kościoła orszak duchowny i świecki towarzyszył biskupowi do miejsca jego wypoczynku we dworze. Siostra młodych gospodarzy domu, stała mieszkanka Księstwa Poznańskiego, chwilowo tylko u braci goszcząca, występowała w roli gospodyni.
Uroczystość religijna w dniu następującym przybrała szersze rozmiary. Ks. proboszcz Orłowski, w schludnie utrzymywanej plebanii, podejmował przez cały ranek najgościnniej biskupa, księży i obywatelstwo; w kościele odbywało się pontyfikalne nabożeństwo, długie a pouczające kazanie Jego Ekscelencji i kilkugodzinne bierzmowanie ludu; w pałacu – dopełnił się finał uroczystości, złożony ze wspaniałej obiadowej biesiady, z obdarzenia po obiedzie przez pasterza diecezji każdego prawie z obecnych jakimś serdecznym słowem, i wreszcie z odjazdu jego przed wieczorem do sąsiedniej parafii w Polonnym.
Walery Franczuk na podstawie Edward Chłopicki, Od Słuczy do Bohu, „Tygodnik Ilustrowany”, 1887, t. IX, Nr 228, s. 319, 322-323, 14 listopada 2018 r.
Leave a Reply