Przestrzeń trzymilowa, dzieląca Pików od Kalinówki, odznacza się wielką żyznością gleby, znacznym obszarem lasu i pod samą Kalinówką bezbrzeżnymi płaszczyznami.
Tę niedługą drogę przecięła nam w samym jej środku wieś Bajkówka, należąca do hrabiego Alfreda Potockiego, oddana w dzierżawę Żydom. Ponieważ do odchodzącego wieczorem pociągu mieliśmy sporo zbywającego czasu, więc zamówionemu nie na przejazd tylko, a na całą dobę woźnicy, rozkazaliśmy o południowych godzinach zatrzymać się w tej cudnie wśród jarów położonej wiosce i przed karczmą wysiedliśmy z bryki, dla przypatrzenia się jej położeniu i codziennemu życiu mieszkańców.
Na szeroko wystających podmurowaniach karczemnych w Bajkówce, z jednej frontowej ich strony siedziało kilku rozweselonych gorzałką gospodarzy wiejskich; z drugiej, otoczony dziatwą, odpoczywał ślepy lirnik wędrowny. Pochylony nad przewieszonym przez plecy instrumentem, śpiewał on na nutę wydobywanego za pomocą kręconej korby smętnego przygrywku, jakieś żałosne treści religijnej pieśni; ale gdy któreś z dzieci szepnęło mu do ucha, że pany pryjihały, zmienił ton piosenki, i zaczął, dogadzając znanemu dobrze przez lud miejscowy gustowi panów, śpiewać starą dumę o Dymitrze Wiszniowieckim:
Buw pan Korec’ky
Dmytro Wyszniowec’kyj —
Win nebesnu syłu maw
I wojuwaw
Hromom ta swoim słowom!
Joho newirni ne zlubyły,
Lowyt’ na joho wartuwały,
Łowyt’ na joho czatuwały,
Potom joho spojmały
Taj w kajdany zakuwały,
I rebro joho krukom zatihały
I na stini prybywały.
Wysyt’ pan Korec’kyj, ne den’ i ne dwa,
A wysyt’ on tak sim hoda,
I no jist’ i ne pje,
A taky wse swoje dumaje.
– Turky Jenyczeńci!
Proszu was, Bożym pomyszlenjem,
A waszym myłoserdjem,
Dajteż wy meni striłok puczok,
A do moich biłych ruczok,
A ubjuż ja waszomu Jenyczeńci caru,
Hołubcia i hołubku na sławu.
I bude jomu na snidanje
I na obidanje i na połudanje
I na weczeriu!…
Pieśni starodawnej lirnik wędrowny nie umiał całej na pamięć. Brakowało w niej zgonu pojmanego zdradliwie przez Turków hetmana kozaczyzny Dymitra Wiszniowieckiego, którego oni zawiesili na huku i dręczyli przez czas długi barbarzyńskim znęcaniem się. Gdy zrozpaczony wojownik prosił sułtana, aby pozwolono mu przed śmiercią choć parę razy wystrzelić z ulubionego łuku, i gdy broń mu tę na igraszkę podano, wypuścił strzałę na swojego ciemiężcę, za co go niezwłocznie zamordowano, a serce walecznego rycerza, dla nabycia męstwa, zjedli sami Turcy. W pieśni tej, znanej dobrze polskim i ruskim kronikarzom, a świetnie odtworzonej przez Lucjana Siemieńskiego, niewłaściwie naiwny jej twórca, pierwotny, nazwiska dwóch bohaterów księcia Koreckiego i księcia Wiszniowieckiego, połączył w jedno.
Przyczynę legendowego qui pro quo, słusznie p. Edward Rulikowski przypisuje okoliczności: „Że dwie postacie zarówno słynne z przygód rycerskich, zlały się w wyobraźni ludowego wieszcza w jedną i tęż samą osobę”.
Śpiew lirnika i zbiegowisko cisnących się do karczemki po ukończeniu żniw wieśniaków, nastręczyły nam dobrą zręczność do studiowania ludu i do robienia psychologicznych nad nim spostrzeżeń.
Uwagę krakowskiego artysty, wpatrującego się w Podolaków z zaciekawieniem, zwróciłem szczególnie na ten spokój duchowy, jakim się cechuje charakter ogólny stepowej Rusi. Cicha ona, prosta, w uczuciach swoich stała – i dlatego taka poetyczna. Tutaj zwolna i majestatycznie ruszają się woły robocze, z równąż powolnością obracają się ciężkie koła u mazi, i leniwo a marząco kroczy za wołami i mazią, wysokiego wzrostu Rusin o długich butach, szerokich szarawarach, wysokiej baraniej czapce i sążnistym w ręku biczowisku. Spojrzenie jego, cały wyraz twarzy, cechują się jakąś stałością, cierpliwością. Nigdzie on nie śpieszy, nad niczym się nie unosi, niczego nie szuka. Człowieka tego nic co go otacza nie obchodzi wcale. Ostrożny i powściągliwy bardzo, skutkiem może swojej odrębności temperamentu lub z przyczyny niewiary w siebie.
Głównym czynnikiem tej wyjątkowej typowości stepowych Rusinów, jest bodaj przede wszystkim odmienny rozwój ich dziejowy. Jako mieszkańcy urodzajnego kraju, dłużej pozostali zachowawcami starego porządku rzeczy, dłużej zatrzymali cechy stepowego pasterza, w swojej mniej gładkiej powierzchowności, w inercyjnym marzycielstwie, w prostocie obyczajów. Samo ubranie Rusina cechuje się również wielu patriarchalnymi, czysto nawet wschodnimi znamionami. Niekiedy przypomina on sobą dawnego Tatarzyna. Ta świta lub kozacka kurtka z szerokim kolorowym pasem, te szerokie szarawary, ta czapka barania i olbrzymie czoboty: spadek to widoczny zazierających niegdyś na stepy nieustannie Turków i Tatarów.
Mieszkańcy stepowej gleby przez czas długi korzystać będą z wielkich obszarów ziemi oraz jej urodzajności, i długo zatem jeszcze zachowają u siebie i odrębność typów i odmienny rodzaj życia. Marzycielstwo możebniejsze tu i praca nie tak konieczna. Ciepłe noce o tle nieba lazurowym, pełne owoców sady i pola złocące się pszenicą: rozbudzają w człowieku poetyczny nastrój ducha. To też pieśni nadbużańskie i naddnieprzańskie poetyczniejsze od utworów wyobraźni wielu słowiańskich ludów; widoki wsi tutejszych, futorów, typy ludu – bardziej nęcące niż w innych ościennych prowincjach i krajach.
Zastanawiając się wśród wsi podolskiej nad charakterystyką okolicy tej i jej ludu, błąkaliśmy się bezwiednie po zakrętach niesłychanie malowniczo zabudowanego sioła. Towarzysz mój co chwila przerywał naszą ożywioną rozmowę i notował w podróżnym kajecie chwytane z natury obrazki.
Bo też istotnie, podolskie te sioła wydają się zawsze przybyszom ze stron dalszych nadzwyczaj miłymi. Wśród najdziwaczniej poplątanych ulic, domy rozrzucone na wzgórzach lub krawędziach rzek, strumieni oraz stawów – i dlatego wielka tu ilość przejść, placyków i zaułków.
Z daleka wieś podolska wygląda jak ogromna jaka kopa siana, gdzie stajnia, wozownia, chałupa, spichlerz i porosłe ligustem słomiane dokoła chat wały, zlewają się w nierozdzielną szaro-żółtawej barwy całość. Dom mieszkalny, o bielonych ścianach, przedstawia się miluchno i wesoło. Szczególnie, jeżeli wokoło niego zielenią się sady i mienią się barwami tęcz kwiatowe ogródki. U tutejszego Rusina nie zobaczysz takich gospodarskich porządków, jak u mieszkańca gospodarnej Żmudzi lub Wielkopolski, ale za to jego molodycia odziana zawsze w czystą koszulę, podłogi tam, ławy, stoły i święte obrazy utrzymane jak najochędożniej, a dach chaty kształtnie i umiejętnie pokryty grubymi warstwami słomy.
W prawdziwie podolskich siołach rzadko się zdarza, ażeby do którejbądź części domu jego nie przytykał spory, otoczony wałem lub wysokim płotem ogród z drzewami owocowymi, tudzież pod samym domem, ze słonecznikami, dyniami, pnącą się na płotach purpurowo kwitnącą fasolą, nogietkami, bożym drzewkiem i innymi wioskowymi roślinami, posadzonymi na grządkach. Często na białym tle chaty pali się pensową jagodą jarzębina, rzeczywista stopowa krasawica, ogorzała i iskrząca się barwami lic południowych, Cyganka. Śliwkowe drzewa, wiśnie, dereń, dzikie a niekiedy i gatunkowe gruszki, stanowią głąb chłopskiego sadu, zakończonego zwykle jarem, błotem ulicznym lub kamienistą rzeczką.
Gdyby nie żałośliwe lamenta znudzonego czekaniem izraelskiego woźnicy, długo byśmy jeszcze tak błądzili po wsi podolskiej, rozmarzeni i obserwujący wewnątrz i na zewnątrz życie miejscowych wieśniaków.
Edward Chłopicki, Od Słuczy do Bohu, „Tygodnik Ilustrowany”, 1887, t. IX, Nr 229, s. 339-340. Uporządkował Walery Franczuk, 21 grudnia 2018 r.
Leave a Reply