Kto z nas nie dzielił rozpaczy z panem Skrzetuskim po utracie pięknej Heleny? Kto nie wyobrażał siebie w roli bohaterskiego kawalera, wraz z Małym Rycerzem i Panem Zagłobą śpieszącego pod Jampol, by rozprawić się z okrutną Horpyną i paskudnym karłem, Czeremisem? Kto nie wertował atlasu, by odszukać nazwy tych podolskich miejscowości, o których „ku pokrzepieniu serc” pisał Sienkiewicz?…
A ja miałem okazję tam być! I to niejednokrotnie, bowiem przez dwa kolejne lata, wraz z moimi harcerzami spędzałem wakacje na obozach nad Dniestrem: między Jampolem, a Mohylewem. Nie znaleźliśmy wprawdzie śladów Pana Michała mimo penetracji różnych jarów i jaskiń (odszukaliśmy nawet grotę z zachowanymi napisami z czasów Cyryla i Metodego, ale znaleźliśmy Polaków!!!
Rok 1990. Pietraszówka – to maleńka kołchozowa wioska nad rzeczką Murafą w rejonie jampolskim. Wiosną tonie w błocie, zimą nawet nie każdy traktor potrafi do niej dojechać. Kilkanaście chałup, „maszyno-traktornaja stancja”, sklepik z „mydłem i powidłem”, pomnik „gierojam sowietskogo sojuza” i … cmentarz. Dziwny cmentarz, bo na niektórych grobach harcerze zauważyli poduszki, zbutwiałe od starości i deszczu pierzyny i … talerzyki z kawałkiem kiełbasy, kromką chleba, ugotowanym na twardo jajkiem. Nigdy tam nie wchodziliśmy, bo nasi opiekunowie skrupulatnie przestrzegali zakazu pokazywania nam tego, czego wówczas „cudzoziemcom nie warto widzieć”.
Kiedyś jednak wyrwaliśmy się spod opieki. Skorzystaliśmy z tego, że w trybie nagłym zostali wezwani na jakąś naradę. Niewielką grupką poszliśmy do wioski. Dokładniej, do sklepiku, bo upał był nieznośny, a w obozowej kuchni nie było już nic do picia. W sklepiku był chłodniutki kwas chlebowy doskonale gaszący pragnienie.
Kiedy dopijaliśmy z brudnych kufli ostatnie łyki kwasu, przed sklepem zrobił się szum. Wyszedłem, by zobaczyć co się dzieje. Grupka moich harcerzy otaczała jakiegoś człowieka. Był pijany. Wyciągał z kieszeni brudnych spodni banknoty i wciskał je w ręce dzieci. Zabroniłem im przyjmować pieniądze, a do mężczyzny zwróciłem się z pytaniem, czy ma za dużo karbowańców, by rozdawać nieznanym dzieciom? Wtedy umorusany kołchoźnik spojrzał na mnie, a z jego oczu popłynęły łzy. Nie mówił nic, mocno chwycił mnie za rękę i poprowadził na drugą stronę błotnistej drogi. Stał tam pomnik z wielką czerwoną gwiazdą i śladami po skutych pewnie niedawno: sierpie i młocie.
Napis na pomniku informował, że poświęcony jest on poległym podczas II wojny światowej mieszkańcom Pietraszowki. Na tablicy widniało kilkanaście nazwisk. Harcerze bez trudu je odczytali. Przeważająca większość poległych to Grabowscy. I wtedy miejscowy chłop, tłumiąc łzy, opowiedział nam, że Pietraszówka to polska wioska. Choć Polski tu nie ma od 220 lat. Nikt już po polsku nie mówi, ale po chałupach można jeszcze spotkać pamiątki z tamtych czasów. Toteż, gdy usłyszał, że pijące przed sklepem kwas dzieci mówią po polsku, chciał je czymś obdarować. Nic nie miał poza paroma niewiele wartymi karbowańcami.
Tego dnia spóźniliśmy się na obiad. Bo pan Józef zabrał nas jeszcze na cmentarz. Pokazał krzyże. Najczęściej prawosławne, dwuramienne, choć we wsi ni cerkwi, ni kościoła nie ma. Ot widzieli ludzie na obrazkach w szkolnych podręcznikach takie krzyże, to i postawili na mogiłach swoich bliskich… Choć niewielu z nich było chrzczonych…Wyjaśnił nam pan Józef także, co mają oznaczać te poduszki i pierzyny na niektórych grobach. Otóż jest w tej wiosce zwyczaj, że pościelą zmarłego okrywa się jego mogiłę. By było mu cieplej tam, w zaświatach. Bo do opornych polskich głów nie bardzo chciała dotrzeć materialistyczna teoria o tym, że śmierć to definitywny koniec ludzkiego istnienia. Dlatego także w drugi dzień Wielkanocy (prawosławnej, bo taką czasami pokazywali w telewizji), obchodzony jako święto zmarłych, przynosi się na mogiłę talerzyk z niewielką ilością świątecznych potraw…
Zaprosiliśmy pana Józefa do nas, do obozu. Wymawiał się, jak mógł, a my dopiero pod koniec naszego pobytu dowiedzieliśmy się , że im, mieszkańcom Pietraszówki nie wolno było kontaktować się z „cudzoziemcami”. I tylko czasem, za siatką ogrodzeniową znajdowaliśmy upominki. A to woreczek z gruszkami-ulęgałkami, a to główki słoneczników z kołchozowego pola… A sklepowa odważyła się powiedzieć nam tylko, że „my tu’ wsi Grabowski”. Bo to był dopiero rok 1990.
Zbigniew Lewiński, tekst po raz pierwszy ukazał się w Gazecie Starachowickiej, 01.12.16 r.