Okolice Lipowca, podolskiego miasteczka niedalego Winnicy, przedstawiają wielce urozmaiconą naturę i nader malowniczą.
Tu wieś Kamionka, sąsiadka tego wsławionego grodu, zagląda w toń Sobu, bawiąc się odbitym obrazem chat białych i panującej nad niemi cerkiewki. Tam znowu wre po głazach Cichości, gwarzy w cieniu wierzb, topoli i krzewów samotny strumień Pohanki. W dali bieleją chaty Hordijówki z pomiędzy drzew zielonych; i dąb, sacra Jovi quercus, rozrzucił się po stepie gęstymi szeregi bratnich pokoleń, jak gdyby wojskiem olbrzymów, śpieszącym na szturm Strutynki, Troszczy lub Lipowca, albowiem dążą tamtędy.
Z drugiej strony równa rozmaitość obrazów i urok jednaki. Ocean łanów płynie falą pszenicy, jęczmienia, owsa i żyta, rozdzielonych szmaragdowymi zarysy miedz kwiecistych; a na tym oceanie, pełnym barw i odcieni, stoją, na kształt ostrowców archipelagu, lasy Kiczmana i Krąglaka; srebrzą się powiewne brzozy Joannówki; czernieją dęby i klony Helenowa.
W prawo ruda pobiegła ku stawom ludnej Napadówki, rozesłanej malowniczo po białych załamach marglowego pokładu. Z lewej strony inna postać lądu, inny bieg linii poziomu.
Step zapada w doliny, wybiega na wzgórza, roztacza przed okiem cudną różnorodność rysunku i barwy. W sinym tle eteru kąpią się lasy Oczeretnej, strojnej koroną sadów wieśniaczych. Cienista Paryjówka kryje się w głębi jaru, ozdobna zielonym wytryskiem topoli. Strelniki gwarzą swoje uroczyste ballady pamiątek, strzegąc hajdamackich jaskiń i skarbów zaklętych, o których lud baje miejscowy; a dalej Lulińce, cicha Tebaida Ukrainy, opasały się murem lasów od reszty świata, samotne, uroczyste, święte!
Taką to przestrzeń obrazów napełniał on marzeniem swoim i lotem. Nie było dnia, żeby się postać jego nie odbiła w jakiejś toni; żeby jakaś drożyna nie zatętniła biegiem jego latawca; żeby cień myśli jego nie zlał się z cieniem jakiegoś lasu, jakiejś odludnej kniei. Wszędzie go było pełno. Jak duch tajemniczy, jak wiatr pustyni, unosił się on zawsze w powiewach, w eteru kąpał przezroczach i gonił za czymś i od czegoś uciekał. Biedny!
Pewnego dnia – było to w najpiękniejszej porze lata – dosiedliśmy koni i puściliśmy się ku Lulińcom.
Cudowna była pogoda. Niebo jaśniało spokojnym lazurem. Lekkie puchy chmurek perłowych unosiły się swobodnie w powietrzu; a ruch eteru był tak dalece cichy, że się zaledwie liście ruszały na drzewach, że się kwiat polny zaledwie na łodydze kołysał. Roje pszczół wespół z otyłymi trzmielami, brzęczały po łąkach. Roje ptasząt śpiewały w gajach; i woń jakaś urocza, balsamiczny oddech natury, płynęła w przestrzeni rozkosznie. Wspólny zachwyt wywołał wspólne milczenie.
Usta oniemiały pod wpływem wrażeń, a w duszy tlał ogień święty dla Tego, co tyloma cudami otoczył zmysły człowieka, tyle dał mu środków być dobrym i szczęśliwym! Czemuż z tych dobrodziejstw korzystać nie umiał? Po co się wyrzekł natury i oko od niej odwrócił? Niebaczny! Zanadto swoim siłom zaufał i bajeczny Ikar, trafne wcielenie starożytnej alegorii, pozostanie wiecznym symbolem ukaranej zarozumiałości.
Takimi były myśli moje, kiedyśmy do Bohdanówki wjechali. Wieś ta leżała na linii zetknięcia nagiej płaszczyzny łanów i sianożęci, z cienista oazą lulinieckiego lasu. Właścicielką Bohdanówki była naówczas stara rotmistrzowa Wróblewska, dziwaczna córka książęcego rodu Światopełków-Czetwertyńskich, dziedziczka Rososza, Oczytkowa, Aleksandrówki (odsprzedanej wkrótce panu Gruszczyńskiemu), i ogromnego kufra z pieniędzmi, na którym zwykła sypiać, z obawy, żeby się do jego wnętrza nie dobrano. Cała okolica brzmiała komicznymi szczegółami jej dziwactwa, a śmiech ogólnego sarkazmu rozprzestrzeniał coraz dalej sławę jej umysłowej zgrzybiałości, oryginalnego bytu i skąpstwa.
Słowo Polskie na podstawie tekstu „Ukraina. Obrazy i czasy” Berlicza Sasa (Kłosy. 1875. t. XX. Nr 498. s. 22-23; Nr 499, s. 38-40.). Uporządkował Walery Franczuk, 18 lutego 2019 r.
lp
Leave a Reply