Kresowa proza. Joseph Conrad-Korzeniowski (1857-1924)

Źródło - harvardmagazine.comJoseph Conrad (Konrad Korzeniowski) urodził się w 1857 roku w Berdyczowie na Kresach I RP, jako jedyny syn Apolla Korzeniowskiego oraz Eweliny z Bobrowskich. Oboje pochodzili z rodzin ziemiańskich. Autor „Lorda Jima” otrzymał na chrzcie trzy imiona: Teodor, Józef i Konrad.

Ojciec przyszłego pisarza był zaangażowany w spawy niepodległościowe, przez co w Warszawie 21 października 1861 roku został aresztowany i zesłany w głąb Rosji razem z całą rodziną. Niedługo po tym matka Conrada umiera na gruźlicę. Osieroconym chłopcem opiekował się również ciężko chory ojciec. Apollo wkrótce umiera, zaraz po zwolnieniu z zesłania. Po stracie ojca Konrad przebywał w Krakowie i Lwowie pod opieką wuja – Tadeusza Bobrowskiego.

Życie Korzeniowskiego uległo zmianie po 13 października 1874 roku, kiedy on wyjechał z Polski, by spróbować morskich przygód. Przez cztery lata służył we flocie francuskiej, potem przez nacisk ze strony okupacyjnych władz rosyjskich zaciągnął się do służby w brytyjskiej marynarce handlowej. W 1886 roku otrzymał tytułu kapitana żeglugi oraz obywatelstwo brytyjskie. Odbył liczne rejsy – do Indonezji, Indii oraz Australii. W związku z popularyzacją parowców, które wymagały mniejszej załogi, coraz trudniej było o pracę. W 1890 roku otrzymał posadę w Kongo, gdzie służył, jako kapitan na rzecznym statku. Z powodu choroby powrócił do Anglii, gdzie w niedługim czasie otrzymuje spadek po wuju Tadeuszu Bobrowskim.
Na Wyspach Brytyjskich Konrad Korzeniowski podejmuje decyzję by zostać pisarzem. Pierwsza jego powieść „Szaleństwo Almayera” ujrzała światło dzienne w roku 1895. Rok później pisarz ożenił się z Jessie Georg, z którą doczekali się dwóch synów – Borysa Alfreda oraz Johna. Powstają kolejne powieści i nowele Conrada, z reguły dobrze przyjmowane przez krytykę, ale niezbyt popularne wśród czytelników.

Conrad trzykrotnie odwiedzał Polskę (1890, 1893 oraz 1914). W późniejszych latach wielokrotnie wypowiadał się w sprawach swoje pierwszej ojczyzny. Choć pisał po angielsku, to w kontaktach z Polakami posługiwał się wyłącznie językiem polskim. Zmarł 3 sierpnia 1924 roku w Bishopsbourne, pochowano go w Canterbury. Na grobie pisarza widnieje nazwisko w polskiej interpretacji.

 

Fragment opowieści „Jądro ciemności” (1899 r.)

Jol krążowniczy „Nellie” obrócił się na kotwicy bez trzepotu żagli i stanął nieruchomo. Przypływ się skończył, wiatr ucichł prawie zupełnie, a że jacht kierował się w dół rzeki, nie pozostawało nic innego, tylko zatrzymać się i czekać odpływu.

Przymorski obszar Tamizy rozciągał się przed nami jak początek nieskończonego wodnego szlaku. Morze i niebo w oddali spajały się z sobą bez śladu, a w świetlistej przestrzeni wysuszone na słońcu żagle szkut dryfujących w górę z przypływem zdawały się tkwić spokojnie w kępkach czerwonych, ostro zakończonych płócien, błyskając pokostowanymi rozprzami. Mgła stała na niskich brzegach, ścielących się ku morzu coraz cieńszą warstwą. Powietrze było ciemne nad Gravesend, a jeszcze dalej w głąb zdawało się zgęszczać w ponury mrok, skupiony w posępnym bezruchu nad najbardziej rozległym i najpotężniejszym miastem świata.

Naszym kapitanem i gospodarzem był Dyrektor różnych towarzystw. Wszyscy czterej spoglądaliśmy ku niemu serdecznie, gdy stał na dziobie tyłem do nas patrząc w stronę morza. Na całej rzece me było widać nic, co wyglądałoby tak bardzo po wodniacku. Przypominał pilota, który dla marynarza jest wcieleniem tego, co zasługuje na najwyższe zaufanie. Trudno było sobie wyobrazić, Ze teren jego pracy nie leży het, tam, u świetlanego ujścia rzeki, lecz w górze Tamizy, wśród posępnego mroku.

Jednoczyła nas – jak już gdzieś powiedziałem – więź morza. Nie tylko nie pozwalała, abyśmy o sobie zapomnieli w czasie długich okresów rozstania, ale uczyła nas wzajemnej pobłażliwości dla naszych opowiadali, a nawet poglądów. Prawnik – najmilszy z towarzyszy – miał ze względu na pokaźną ilość lat i cnót jedyną poduszkę na pokładzie i leżał na jednej derce. Księgowy wydobył już pudełko z dominem i zabawiał się ustawianiem domków z kostek. Marlow siedział skrzyżowawszy nogi, w głębi rufy, oparty o bezanmaszt. Miał zapadłe policzki, żółtą cerę, proste plecy, wygląd ascety, a ze swymi obwisłymi ramionami i rękami leżącymi na kolanach dłonią ku górze podobny był do bożka. Dyrektor upewniwszy się, Ze kotwica dobrze trzyma, przeszedł na rufę i zasiadł między nami. Zamieniliśmy leniwie kilka słów. Potem zapadło na jachcie milczenie. Dla jakiejś tam przyczyny nie rozpoczynaliśmy partii domina. Opanowała nas zaduma i byliśmy zdolni tylko do spokojnego patrzenia przed siebie.

Dzień się kończył wśród cichej pogody, wspaniałej, nieskazitelnej. Woda jaśniała spokojnie, niebo bez żadnej plamki było dobrotliwym bezmiarem nieskalanego światła; nawet mgły na mokradłach Essexu wyglądały jak zwiewna, promienista tkanina, która zawisła z lesistych wyniosłości w głębi lądu układając się na niskich brzegach w fałdy przejrzystej draperii. Tylko ku zachodowi mrok tkwił posępnie nad górnym biegiem rzeki i ściemniał się z każdą minutą jakby rozgniewany zbliżaniem się słońca…

Słowo Polskie, 11.09.15 r.

Skip to content