…Przetłumaczył i wstępem poprzedził Kazimierz A. Grocholski.
Nie szukajmy w tym spisywanym na gorąco dzienniku młodej Angielki żadnych szczególnych wartości literackich. Joan Cavendish Bentinck przyjechała do powojennej Warszawy, aby odwiedzić swego brata Wiktora (obecnego Duke of Portland, a tuż po II wojnie światowej ambasadora brytyjskiego w Warszawie) młodego dyplomatę w ambasadzie brytyjskiej.
Wiktor i Joanna Cavendish Bentinck spotkali się i zaprzyjaźnili z moją rodziną podczas wspólnych pobytów w Davos jeszcze przed I wojną światową. Razem z Karolem i Izabellą Radziwiłłami, Joan odwiedziła w styczniu 1921 r. stojący wówczas w Krasnem na Wołyniu 12 Pułk Ułanów Podolskich.
Karola i Izabellę z Radziwiłłów Radziwiłłową czytelnicy „Podolaka” dobrze znają z kart „Dziejów Ułanów Podolskich”, podobnie jak i długoletniego adiutanta Pułku, Michała Grocholskiego zaręczonego właśnie ze swą kuzynką Marią Józefą (Marjózią) Czetwertyńską.
Dwie inne sanitariuszki, to Halka Sołtanówna, siostra żony Zdzisława Grocholskiego, właściciela Pietniczan, gdzie Pułk formował się w latach 1917/18, i Elżbieta (Lila) Czapska, siostra malarza i pisarza Józefa z paryskiej „Kultury”, przedwojenna sekretarka dowódcy lotnictwa gen. Ludomiła Rayskiego; drugim jej bratem był wspomniany przez autorkę Stanisław.
Joan Cavendish Bentinck, późniejsza Lady Hoare, to barwna postać. Pamiętam jak mój Ojciec i Stryjowie spotykali ją na warszawskim lotnisku, dokąd przyleciała pilotowaną przez siebie awionetką z Bukaresztu, gdzie jej mąż, Sir Reginald Hoare, był ambasadorem. Nigdy nie zapomnę pierwszej kolacji w ich londyńskim mieszkaniu, na którą zostałem zaproszony w 1945 r., zaraz po przybyciu do Londynu z niewoli niemieckiej. „And what about wódeczka?” – zaproponowała mi na wstępie Pani Domu. Ten, wydawałoby się, nieważny drobiazg, jakże polska „Wódeczka”… na zawsze pozostanie w mojej wdzięcznej, wzruszonej pamięci.
Od jej syna Józefa[Joseph Andrew Christopher Hoare], którego chrzestnym ojcem był mój stryj Remigiusz, dostałem właśnie ten spisywany w tak bardzo odległej przeszłości dziennik jego Matki.
Dla autorki dziennika, Wołyń, a pewnie i całe wschodnie kresy Rzeczypospolitej, to rosyjski step, pachnący, jak pisze „ziemią, skórą, spalonym drzewem i kadzidłem”. Wydaje mi się, że należy jej wybaczyć tę typowo angielską nieznajomość geografii i historii i z wdzięcznością przyjąć ten rzadki już dziś nowy przyczynek do historii Pułku, ujmujący świeżością odczucia atmosfery patriotyzmu, kawaleryjskiej fantazji i ciepłej, szerokiej, prawdziwie słowiańskiej gościnności, z jaką przyjmowano ją w prymitywnych warunkach wojennej kwatery pułkowej.
Środa 12.01.1921 r.
Wstaję o 6.00 rano i jadę z Izabellą powozem gen. Sosnkowskiego na dworzec Brzesko-Litewski na Pradze. Clayton już tam jest i daje mi przepustkę. Karol i Teszik (Jerzy), jego ordynans, jadą za nami z bagażem w samochodzie Poselstwa Brytyjskiego. Idziemy do naszego specjalnego wagonu drugiej klasy, nieogrzewanego, bez ubikacji i wody bieżącej. Wybity czerwonym materiałem, wygląda on na ogół bardzo przyjemnie.
Mam wspólny przedział z Izabellą, podczas gdy Karol dzieli sąsiedni przedział z rtm. Szuszkiewiczem, innym oficerem 12 Pułku, który podróżuje z nami; wydaje się być bardzo miły.
Jest też z nami żołnierz, który w ubiegłym roku pobił kogoś do krwi za ubliżenie Izabelli. Podczas obiadu opowiadał nam o życiu w armii austryjackiej, naśladując sposób mówienia oficerów; wynosi się przed kolacją, podczas której wypijamy sporo wódki.
Po kolacji rysuję Szuszkiewicza, którego brat był torturowany i zabity przez Bolszewików [Mateusz Szuszkiewicz-przp-KM]; następnie razem z Izabellą idziemy spać.
Przyjeżdżamy do Łucka, kiedy jest jeszcze ciemno. Karol, który grzeszy nadmiarem ostrożności, budzi nas z Izabellą; ubieramy się, ale potem musimy czekać przez kilka godzin na bryczkę, która ma nas zawieźć do Krasnego. Oczekiwanie skracamy sobie spacerem po dworcu – pełno tu krzyżujących się szyn, ale nie ma ani budynku stacyjnego, ani peronu: wszystko spalone podczas wojny.
Zachwyca mnie zapach wczesnego ranka: pachnie Rosją, mieszaniną kadzidła, spalonego drzewa i skóry.
Wreszcie przyjeżdża bryczka i furka pod bagaże. Izabellą, ja i ordynans Szuszkiewicza ładujemy się na bryczkę, podczas gdy Karol, Szuszkiewicz, Teszik i Zaremba (oficer z 12 Pułku, który wyjechał na nasze spotkanie) siadają na furkę. Galopujemy przez miasto, które wydaje mi się typowo rosyjskie: wszyscy przechodnie mają wysokie czapy futrzane albo kosmate tatarskie czapki i długie rosyjskie płaszcze. Wiejskie kobiety mają walonki na nogach i wyglądają także bardzo po rosyjsku; patrzą nieprzychylnie, są niskie i krępe, z nachmurzonymi, płaskimi twarzami.
Nie mam wątpliwości, że z radością porwałyby nas na strzępy, gdyby nie polskie oddziały w pobliżu. Niektórzy chłopi mają piękne, nawet angielskie twarze, ale to są tylko wyjątki.
Wkrótce jesteśmy już za miastem, na szerokim gościńcu biegnącym poprzez stepowe pola. Jestem zachwycona. Nasze małe koniki galopują dzielnie przez błotnistą drogę. Na bezkresnej równinie, którą przejeżdżamy, wznosi się wysoka ceglana wieża, odwieczna i bardzo interesująca. Mijamy także liczne wsie o chatach z drzewa i bielonej gliny. To wszystko wydaje mi się takie nadzwyczajne: ci chłopi, te chaty, ta cała ogromna przestrzeń i przenikająca to wszystko melancholia… Pod niskimi chmurami lecą stada gawronów równie czarnych jak ziemia ciągnących się bez końca, zaoranych pól. Na przestrzeni 40 km najbardziej charakterystyczna rzecz, to niezliczone krzyże poległych żołnierzy austryjackich i rosyjskich. Pełno tu okopów i zasieków z drutu kolczastego, a także spalonych drzew i zniszczonych ogniem artyleryjskim domów i kościołów.
Nie można opisać smutku, który się czuje patrząc na te groby o sterczących na wszystkie strony drewnianych, sczerniałych krzyżach o zatartych już dawno imionach i nazwiskach.
Deszcz leje jak z cebra, jesteśmy przemoknięci i zziębnięci, ale koło godziny 1.00 dojeżdżamy wreszcie do kwater pułkowych w raczej przyjemnym dworze, oczywiście bardzo zniszczonym podczas działań wojennych; całkiem rozklekotana weranda i dużo wybitych okien. Na podwórzu naprzeciwko domu, wśród ogromnej kupy gnoju rośnie kępa krzaków bzu – teraz sczerniałych szkieletów, ale można sobie wyobrazić jak ślicznie muszą wyglądać, gdy kwitną tu wiosną. Na progu witają nas bardzo przystojni oficerowie: jeden, zaskakujący kontrastem czarnych włosów i niebieskich oczu, nazywa się rtm. Nowacki; drugi, przypominający Ferdiego, ale o znacznie cieńszych rysach, to rtm. Czudowski.
Halka Sołtan, hr. Liii Czapska (siostra miłego chłopca, którego spotkałam zeszłej niedzieli w hotelu Europejskim) i ks. Maria Józefa – czyli Marjózia – Czetwertyńska, pracują tu jako sanitariuszki.
Idziemy, by się ogarnąć do ich pokoju, ślicznie udekorowanego świerkowymi gałęźmi, przybitymi do białych ścian.
Na obiedzie spotykamy Michała Grocholskiego, adj. Pułku, zaręczonego właśnie z Marjózią Czetwertyńska. Jest tam także bardzo miły płk Rudnicki, ujmujący mały weterynarz Adaś Nowaczyński i niezbyt przystojny jegomość nazwiskiem Petrulewicz z ładną żoną, która mieszka w kwaterze Pułku.
Siedzę pomiędzy Czudowskim i Nowackim, który służył w Legii Cudzoziemskiej i w rosyjskiej armii. Wszyscy ci oficerowie byli w wojsku rosyjskim, a następnie w „Legionie Polskim”, by wreszcie znaleźć się w 12 Pułku Ułanów Podolskich. Jeden tylko Kędzierski był w armii austryjackiej.
Po obiedzie wychodzimy pod deszczem razem z panią Petrulewicz do okropnej ubikacji, stojącej w ogrodzie. Idziemy potem do stojącej w pobliżu chaty wiejskiej, gdzie – jak się okazuje – mieszka Kędzierski – spotykamy go wychodząc.
Herbatę pijemy w kasynie pułkowym z Lilą Czapską, Halką Sołtan i Marjózią Czetwertyńską, które robią czerwone lampiony na wieczorne przyjęcie. Po zrobieniu toalety zastaję jadalnię i salon prześlicznie udekorowane gałęźmi świerkowymi na białych ścianach, proporczykami z lanc ułańskich i lampionami z czerwonego papieru. Szereg toastów na zdrowie Radziwiłłów i nawet „naszej siostry Joanny”, co wzrusza mnie głęboko; Czudowski poprzedził ten toast małym przemówieniem. Potem Michał Grocholski wygłasza wspaniałą mowę i deklamuje wiersz napisany przez Remisia o barwach pułkowych. „Adaś-weterynarz” w przerwach śpiewa piosenki dostosowane do przemówień pod przygrywkę orkiestry trębaczy pułkowych. Siedzę podczas obiadu pomiędzy Szuszkiewiczern i Nowackim.
Wieczór wypełniają tańce i piosenki śpiewane przez Adasia. Najbardziej podoba mi się piosenka cyganów węgierskich pod tytułem „Stary Cygan”.
Idziemy spad późno, ale Izabella i ja mamy okropną noc: myszy przeszkadzają nam spać, a także i swędzące okropnie wszy w moich włosach.
Piątek 14.01.1921 r.
Karol Radziwiłł przychodzi wcześnie i myje się w naszym pokoju, potem Teszik przynosi nam kawę i chleb. Wychodzę po błocie nad rzekę Styr, na brzegu której stoi nasz dom i wracam przez leżący za nim sad. Głębokie okopy otaczają dom i ciągną się wzdłuż brzegu rzeki.
Na obiedzie siedzę znowu między Szuszkiewiczem i Nowackim. Dziś przyjechał ze swej pobliskiej kwatery dowódca brygady, składającej się z trzech pułków: 12, 1 i 14.
Gen. Plisowski ma zaledwie 29 lat, ale uważany był w rosyjskiej armii za wojskowego geniusza. Po obiedzie uroczy spacer z Halką i Marjózią (Lila Czapska poszła spać) wzdłuż brzegu Styru w stronę Targowicy, wsi leżącej w kierunku Łucka. Wiatr niesie tajemniczy zapach stepu – kadzidło, ziemia, skóra i dym palącego się drzewa.
Idziemy przez cały czas wzdłuż okopów, a w drodze powrotnej mijamy czaszkę, kości miednicy, ramienia i nogi – wszystko leżące obok siebie w okopie. Oczywiście biedny żołnierz musiał być tu rozerwany na sztuki; wszędzie pełno ludzkich kości, łusek od naboi, odłamków pocisków i drutu kolczastego. Po herbacie w kasynie idziemy do pokoju Michała, żeby zobaczyć fajki, szaliki, etc., które właśnie przywieziono ze stacji.
W pokoju Czapska and Co. rozmawiamy potem aż do obiadu, który ze względu na dzisiejszą okazję podano w salonie. Siedzę między Karolem Radziwiłłem i Szuszkiewiczem i znów słucham wielu przemówień. Gen. Plisowski zalał się nielicho, ale w tak miły sposób, że można mu to wybaczyć. Po usunięciu stołów zaczynają się tańce. Orkiestra pułkowa gra „Mon Homme”, co jest nielada osiągnięciem, ponieważ Karol dał im nuty zaledwie wczoraj wieczorem; Adaś znowu śpiewa. Dziś przyszło znacznie więcej oficerów – jeden z nich, przypominający mi bardzo Mixi Behr, nazywa się Trzciński; prosi on Izabellę, by mógł wrócić do Warszawy w jej wagonie. Inny, nazwiskiem Głębocki, studiował taktykę w Saumur, a jeszcze inny, mały blondyn, Szabłowski, okazał się znakomitym tancerzem. Najodważniejszym oficerem w Pułku ma być Miłkowski, wysoki blondyn z pince-nez; torturowany przez Bolszewików, uratowany został przez dziewczynę nazwiskiem Czerbalska (?), która sama padła następnie ofiarą tortur bolszewickich.
Miłkowski tańczy z Izabellą i mówi jej, że Pułk jest dotknięty planowanym odejściem Karola. Dwaj inni mili chłopcy, to jasnowłosy Deskur i ciemnowłosy Renaldzki (?).
Tańczę z Kędzierskim, jedynym „Austryjakiem” wśród byłych rosyjskich oficerów. Idziemy spać o drugiej, pozostawiając za sobą długo jeszcze śpiewającą kompanię.
Sobota 15.01.1921 r.
Pakujemy się pospiesznie wczesnym rankiem, ale – gdy już wszystko zapakowane – przychodzi Michał Grocholski mówiąc, że nasz wyjazd musi być odłożony do jutra. Idę w śniegu wzdłuż okopów nad Styrem aż do Targowicy. Zbieram łuski od naboi i wczuwam się w atmosferę, odkrywając coraz to nowe kości ludzkie sterczące z zaoranych pól; jak wczoraj, przechodzę znów koło biednego rozsypanego szkieletu.
Po powrocie nie zastaję już Halki, Marjózi i Liii: telefoniczny rozkaz nie pozwala im na demobilizację, polecając pozostanie przy brygadzie.
Przed obiadem idę z Izabellą do pokoju Michała, gdzie rozpakowują przysłane żołnierzom rzeczy. Izabellą rozdała oficerom ich prezenty jeszcze podczas wczorajszego obiadu.
Po obiedzie znów idę razem z Izabellą w stronę Targowicy, potem herbata w naszym pokoju, a później komponowanie u Michała listu dziękczynnego do hr. Sobańskiej, która przysłała część prezentów z Belgijskiego Czerwonego Krzyża.
Idę z Nowackim do salonu, gdzie rysuję go, a także i sam pokój widziany z różnych stron. Z powrotem u Michała rysuję go razem z Izabellą, gdy pracują przy biurku nad dziękczynnym listem.
Potem obiad, podczas którego mam za sąsiadów Nowackiego i Czudowskiego. Po obiedzie proszony o piosenki Nowaczyński jest tak nieśmiały, że Michał stawia przed nim jedną z choinek świątecznych, spoza której, niewidoczny, śpiewa znów „Starego Cygana” i „Chryzantemy” – dwie bardzo urocze piosenki.
Z kolei Zaremba zabawnie naśladuje kolegów, a potem razem z Karolem Radziwiłłem tańczą kozaka. Michał Grocholski i inni śpiewają chórem ukraińskie piosenki przy zgaszonych dla stworzenia atmosfery światłach, pozostawiając jedynie świeczki na choince. Wreszcie czas na spanie po uroczo spędzonym wieczorze.
Niedziela 16.01.1921 r.
Wczesnym rankiem wita nas śliczny dzień, biały od szronu iskrzącego się w Słońcu pod błękitem nieba. Idę znowu nad okopami z biednym szkieletem, a przed domem podnoszę ogromny pocisk, który – jak wyjaśnia potem Kędzierski – jest półtora metrowym rosyjskim granatem.
Wychodzę razem z Izabellą, a potem razem idziemy do Michała. Podczas obiadu siedzę między Rudnickim i Nowackim. Wreszcie przychodzi niestety chwila rozstania. Wyjeżdżamy bryczką, której towarzyszą na koniach Michał Grocholski, Nowacki i Czudowski.
Michał pokazuje sztuki: jedzie tyłem do łba końskiego, skacze z konia na bryczkę i z bryczki z powrotem na konia, by przy wielkim młynie zsiąść z konia i oświadczyć, że niestety przyszła chwila uroczystego „au revoir”.
Po ich odjeździe jedziemy dalej, Izabellą i ja na jednej, a Karol i Szuszkiewicz na drugiej bryczce. Jedziemy przez ten sam kraj co poprzednio, ale tym razem lśniący w słońcu szron przykrył czarne błoto. Po przybyciu do Łucka odwiedzamy gen. Rómmla, gdzie spotykamy znów gen. Plisowskiego z jego pół-węgierskim „cudownym dzieckiem” – adj. Boczkowskim.
Z dwoma ostatnimi idziemy na kolację do Cafe de Paris, gdzie dołącza do nas Szuszkiewcz; siedzimy tam długo, ale przygrywa nam muzyka.
Wracamy na stację śliczną rozświetloną gwiazdami i bardzo zimną nocą. Zastajemy tam Halkę, która także wraca z nami, podobnie jak i miły Trzciński. Śpię z Halką w tym samym przedziale w okropnym zimnie, bo wagon nie jest ogrzewany.
Poniedziałek 17.01.1921 r.
Budzę się wcześnie rano i w pośpiechu wyskakuję na chłód by w pełni wykorzystać postój, ponieważ znów pociąg jest bez ubikacji. Po powrocie słyszę, że spędzimy dodatkowy dzień w pociągu, bo o 10 min. spudłowaliśmy szybkie połączenie. Jemy obiad w Kowlu, w bardzo interesującej wielkiej rosyjskiej restauracji pełnej ptaków, chroniących się tu tak dla ciepła jak i dla okruchów ze stołów obiadujących podróżnych.
Kolacja w Chełmie także sławnym z austryjacko – rosyjskich walk. Śpimy znów razem z Halką, jest trochę mniej zimno, ale ja śnie o Indiach i południowych morzach.
Wtorek 18.01.1921 r.
Dojeżdżamy do Warszawy koło 10.00 po długim, nużącym czekaniu nad ranem w Dęblinie. Na dworcu Brzesko-Litewskim widzę nędznie wyglądających jeńców bolszewickich.
Obiad u Radziwiłłów, gdzie jest Remiś Grocholski i brat Izabelii, Romi Radziwiłł, który zatrzymał się u nich. Po południu idę do fryzjera, by umyć włosy, które znów są pełne wszy…
Słowo Polskie za: czasopismo PODOLAK, przedruk z nr 4/146 z 2015 r.
Leave a Reply