„Babcia jak zobaczyła Polaka zaczęła śpiewać Jeszcze Polska nie zginęła”. Wolontariusz z Podkarpacia szczerze o sytuacji w miastach przyfrontowych

Miasta-widma tak można powiedzieć o miejscowościach położonych blisko linii frontu na Donbasie. Fot. Robert B.

Robert B. jest Polakiem, prezesem jednego z Związków Łowieckich na Podkarpaciu. Jednocześnie od dwóch lat angażuje się on w wyjazdy na wschód Ukrainy. Łącznie wykonał już 17 misji humanitarnych do obwodu chersońskiego i donieckiego. Po kolejnym powrocie opowiedział portalowi Eurovector jak wygląda sytuacja na linii frontu. Słowo Polskie kilkakrotnie umieszczało jego wstrząsające relacje o wyjazdach z misjami humanitarnymi na wschód Ukrainy. Tym razem umieszczemy rozmowę z nim nagraną przez dziennikarzy portalu Eurovector.

Red.: Panie Robercie, jak radzą sobie mieszkańcy przyfrontowych miast na Donbasie?

Robert: Warunki są fatalne – prądu niema od początku pełnoskalowej wojny, przeciętna średnia wieku ludzi, którzy tam zostali to 60-70 lat. Pomoc humanitarna tam dochodziła wyjątkowo słabo, myśmy jeździli tam, bo tam prawie nikt inny nie jeździł. To tereny położone bardzo blisko frontu a rosyjskie pozycje są tuż tuż, za dużymi hałdami, zwanymi „terykonami” i ciągle jest ryzyko ostrzałów. Nad głowami przelatywały pociski. To faktycznie spalona ziemia.

Red.: Czyli można porównać te miasta ze zrójnowanym przez Rosję i wojska syryjskie Aleppo?
Robert: Poniekąd tak. Bowiem bloki mieszkalne przy froncie w ogóle nie nadają się do mieszkania. Ludzie żyją w ocalałych domkach prywatnych, chociaż tam też jest bardzo niebezpieczne.

Red.: A jak miejscowi reagują na wojnę? Czego oczekują?
Robert: Szczerze mówiąc wśród miejscowych panuje pełna apatia i obojętność. Oni czekają „aż się wszystko skończy”. I boją się mówić źle o Rosjanach z obawy, że ich mogą zastrzelić. Chcą by ich nie bombardowali i nie strzelali.

Red.: A jak w takich nieludzkich warunkach miejscowi dostają chleb czy wodę?
Robert: Oni organizują się w tak zwane „kółka samopomocy”. Jak ja tam byłem to taka pani sołtyska organizowała świetlicę, w której zawsze gromadzili się ludzie. Oni przychodzili tam, wspólnie gotowali. Coś jak współdzielnia. Przychodzili tam się żywili, tam była kuchnia i tam też rozdawano pomoc humanitarną.

Red.: A jak zimą wyglądało ich życie?
Robert: Nie było oczywiście nic z ogrzewania centralnego. Porąbane wokół jabłonki i inne drzewa owocowe – wszystko czym można było jakoś palić w piecu. To są miejscowości zniszczone w prawie w 100 procentach.

Red.: Czy jest zrozumienie, że wyłączną winę za zaistniałą sytuację ponoszą wyłącznie Rosjanie?
Robert: To są tematy bardzo rzadko omawiane. Miejscowi są na tyle wystrzaszeni, że sami siebie się boją. Bo jak przyjdą ruscy – to pójdziesz pod mur. Oni chcą tylko żyć. To cała filozofia. Raz spotkałem takiego dziadka co narzekał na ruskich, że tu sąsiada zastrzelili, jeszcze kogoś tam. Nagle przyszedł inny i zaczął mówić że nie trzeba nic mówić bo to niebezpieczne. A dziadek chciał po prostu się pożalić.

Red.: A jak na Donbasie traktują ludzi z Polski?
Robert: Bardzo dobrze. Nawet miałem sytuację, że gdy powiedziałem, że „wolonter z Polski” jedna babcia powiedziała „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Objechałem cały front od Chersonia po Charków i nie usłyszałem ani jednego złego słowa o Polakach. Zawsze i przez żołnierzy i przez ludność lokalną byliśmy bardzo dobrze traktowani. Byłem doświadczyłem i mogę to potwierdzić. A spędziłem łącznie podczas tych wyjazdów 4 miesiące na Ukrainie od początku wojny.

Redakcja za: Eurovector, 27 czerwca 2024 r.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *