U nas na Kresach, gdzie po staremu, większość mieszkańców nie Polacy, lecz Rusini. gdzie tylko inteligencja, będąca wprawdzie reprezentacją, narodu, jest polska – gdzie tylko historia kraju jest integralnie związana z Polską przez długie wieki. Aspiracje zaś, pomimo wszystkiego co się stało, były i są do dziś dnia federacyjne- nie wyrażające wcale biernej gotowości do poddania się absolutnym rządom wschodu – systematycznie dążącemu do odebrania nie tylko nam, Polakom, najdroższych naszych skarbów: języka i religii, lecz nie przebaczającemu również i Rusinom, którym każą zapierać się tradycji i języka, nie pozwalając drukiem głosić utworów narodowych we własnym języku rusińskim i którym nakazano w szkołach użycia obcego im języka nie tylko w nauce, a]e j w rozmowie.
Trudno przeczyć, że nasze pojęcia polityczne w ogólności były bardzo słabo rozwinięte, i że objawy niezadowolenia, wywołane w Warszawie, u nas słabiej się wyraziły i może nie byłyby doprowadzone do ostatecznych następstw, gdyby nie nowe lokalne powody rozdrażniania.
W maju 1859 roku wypadły wybory wołyńskie w Żytomierzu, które przeszły cicho i spokojnie. Tegoż roku nastąpiły we wrześniu wybory podolskie w Kamieńcu Podolskim. Szlachta tam zebrana, chcąc korzystać z prawa jej przysługującego, które odnośnym artykułem powiada: dworzanie zebrani, w terminie określonym dla dokonania wyboru urzędników z pomiędzy siebie, mogą, przed rozpoczęciem wyborów, naradzić się pod przewodnictwem marszałków o potrzebach swojej prowincji, guberni. Takowe potrzeby spisawszy mają podać Monarsze, w formie petycji, czyli adresu wiernopoddańczego – przez ręce generał-gubernatora swego kraju,- jak tu, kijowskiego. Co też szlachta podolska zrobiła, a jak zrobiła, zapisano jest w Eparchialnych Wiadomościach prawosławnej podolskiej Eparchii.
Petycja, czyli adres był napisany i podany przez ręce generał-gubernatora kijowskiego. I jakiż tego wynik? Wybory natychmiast zakryto. A szlachtę rozpędzono z Kamieńca. Nie pamiętam dobrze, czy kogo z marszałków wywieziono- podobno nie. W następnym 1860 roku w maju nastąpiły wybory w Kijowie. Szlachta, przy rozpoczęciu wyborów, nie zważając na przeszłoroczną katastrofę, na mocy wzmiankowanego wyżej prawa przystąpiła do obrad i ułożywszy adres, podała takowy już nie przez ręce generał-gubernatora, lecz wysyłając przez pocztę, wprost do Cara, tłumacząc się w tymże adresie, że może on nie wie o tym, iż generał-gubernator w ubiegłym roku zakrył wybory w Kamieńcu. Następstwem inicjatywy szlachty było to, iż wybory zostały natychmiast przez generał-gubernatora zakryte, szlachta z Kijowa rozpędzona, a nadto marszałek Radomyślskiego powiatu Wierzbicki, za to, że odnosił adres na pocztę, oraz Kotiuszyński Konrad (z Czechryńskiego) i Florkowski (Czerkaskiego) marszałkowie, podobno za to, że jako najmłodsi wiekiem między marszałkami, najgoręcej i najgłośniej mówili, podczas debat przy pisaniu listu – zostali wszyscy trzej pochwyceni i z żandarmami wywiezieni do Rosji.
Zdawałoby się, że listy owe wyrażały jakieś aspiracje polityczne. Podolski po części może. gdyż wyraziwszy swoje potrzeby miejscowe, przede wszystkim administracyjne i wyraziwszy, iż administracja miejscowa nie dba ani o dobrobyt kraju, a pamięta tylko o własnych kieszeniach, proszą być połączeni, tylko ze względów administracyjnych – z namiestnictwem Warszawskim, pod którym kraj z natury ubogi wzbogaca się postępowo – ich zaś kraj, pomimo wielkich bogactw przyrodzonych ubożeje i przychodzi stopniowo do coraz smutniejszych warunków ekonomicznych. Kijowski list o tym nie wspomina – szlachta w nim prosi najusilniej o zwrócenie uwagi na krzycząco potrzeby kraju, najsystematyczniej przez miejscową władzę zaniedbywane – i prosi o prawo brania udziału w obradach nad zadowolnieniem takowych potrzeb.
Przytoczywszy tak dosadne fakty, dziwić się i potępiać popełnionych szaleństw i nierozwagi nie można i nie należy (aut.).
Mieszkałem w guberni kijowskiej, powiecie berdyczowskim, dzierżawiąc majątek Bryckie, gdy w 1861 roku doszły nas wiadomości o strzelaninie na ulicach Warszawy. Tak w okolicach naszych, jak i we wszystkich kątach kraju, stanowiącego niegdyś prowincję Polski, zajścia te wywołały wzburzenie i że się tak wyrażę, jeden serdeczny, bolesny jęk. Jęk ten zapędził nas bez żadnej namowy i zmowy do świątyń Pańskich. Wszędzie odprawione zostały nabożeństwa, podczas których przy kornej modlitwie i łzach boleści powszechnej, odezwały się jak na dano hasło, hymny: „Boże coś Polskę” i „Z dymem pożarów”. I było to mimowolne, wzniosłe i wielkie. Niestety, gdy zaczęło się często powtarzać, stało się niejako paradą z uczuć, które wcale nie od parady być powinny: a nadto obudziło to czujność policji i władz administracyjnych. Ten pierwszy jęk, jakim nazwał, był tak imponująco uroczystym na prowincji, jak ów pogrzeb poległych w Warszawie. Administracja tutejsza niemal uszanowała ów objaw: przynajmniej siedziano spokojnie, nikogo nie dotykając. Gdy jednak przywdziano żałobę powszechną i zaczęto pobudzać poważniejszych kapłanów do odprawiania częściej nabożeństwa — rozpoczęły się, najwięcej w Żytomierzu i w Równym, aresztowania oraz prześladowania, a ze strony naszej – niepotrzebne prowokacje. Trwało tak niemal rok cały.
Kolejna część wspomnień Polaka, mieszkającego w czasach powstania styczniowego w okolicach Winnicy i Berdyczowa, ukaże się na strona Słowa Polskiego już wkrótce.
Słowo Polskie, 27.11.15 r.
S