Wierzbowiec i państwo cukrowni

Kościół w Wierzbowcu. Fot. https://castles.com.ua

Kilkanaście wiorst przebiegliśmy najpiękniejszą okolicą, zawsze mając wkoło, na skraju horyzontu, gęste dąbrowy, miejsca zaś od nich wolne wypełniała bujna pszenica. Zjeżdżamy z góry wapiennej, palące promienie słońca doskwierają tu bardziej, tak że podróżny z żalem żegna przed chwilą przebytą drogę.

Na pochyłości przeciwnej samotny stoi kościółek, dziś odmłodzony, bo ma wieżyczkę pomalowaną farbą zieloną, ściany zewnętrzne także jaskrawe; w dole nad rzeczką stacja pocztowa, dalej domostwo, kędy ojcowie miasta o jego pomyślności radzą, a tuż obok skupiło się kilkanaście brudnych i odartych dworków żydowskich, wzdłuż strumyka biegną ogrody, a w nich chaty wieśniacze – czepiają się one brzegów i giną w ich załomie. Obrazek prawdziwy podolski.

Zagadałem się i zapomniałem wypisać tytuł osady – jest to Wierzbowiec, leży on przy ujściu Batożka do Zamiechówki. Losy przeszłe grodu tego nic nadzwyczajnego nie zawierają w sobie: wchodził on w skład starostwa, w 1775 r. nadanego Radzieckiemu, podkomorzemu zakroczymskiemu; w 1789 należał do Stanisława Broniewskiego.

Po drugim podziale kraju, podniesiono go do godności powiatowego miasta, ale nie na długo. Tyleż tylko świetności; przez pamięć jednak, że był niegdyś stolicą centrum administracyjnego, wpisano go do regestru miast nadetatowych (zasztatnych); z kolei dostał przywilej samorządu i obecnie jest najszczęśliwszą osadą pod słońcem, bo państwem w państwie. Policji tu ani śladu – chyba swoja, obywatelska; ambicje zaspokojone, bo ile jest głosów, tylu rajców, zarząd zaś miejski, skromny, nie ma nawet potrzeby znęcania się, jak sąsiedni Bar, nad pamiątkami z przeszłości, bo pamiątek tych nie posiada. Miasteczko, tak ciche, że go nawet poczciwy Marczyński zapomniał wpisać do swojej statystyki, cichym pozostało do dzisiaj, wątpimy nawet, żeby miało posiadać 5,000 mieszkańców, jak to utrzymują źródła urzędowe… chyba, że zaregestrowani tutaj izraelici w innych osadach przebywają… możebne to, bo się powtarza w wielu miejscowościach.

Konie zmęczone, więc wytchnąć należy. Rozglądam się: jeden jedyny zajazd z rozwartą, szeroko bramą, niema wiec wyboru, wtaczamy się na podsienie… Aż milo! Zabiegły mi naraz drogę wspomnienia z dzieciństwa: w małej izdebce frontowe okienko ubrane wazonami geranium, na ścianie wizerunek Boboliny rycerskiej, pewnie tu przed półwiekiem zawieszony, nad łóżkiem twardym i wąskim pilśniowy dywanik z wizerunkiem tygrysicy, przeszywającej ognistym spojrzeniem śmiałego przychodnia – to już nabytek cywilizacji tegoczesnej. Więc popas tradycyjny, z dawnych dobrych czasów, z ciekawą gospodynią, właścicielką zajazdu, z samowarem od niepamiętnych nieoczyszczonym czasów i z kucharką, a razem służącą, jeszcze brudniejszą od samowara.

Spojrzałem na rynek: wszystkie domostwa zarówno ubogie, wydatniejszego pośród nich niema; ale – co dziwniejsza — „kultura” nowoczesna nie zajrzała tu wcale, szyldu na lekarstwo nie znajdzie, choć w wystawnych szyldach tak się kochają małomiasteczkowi przemysłowcy.

Jestem w czasowym moim mieszkaniu; wyciągnąłem się na krótkiej sofce; odchyliłem okno, by odetchnąć świeżym powietrzem; prąd jego nie arcyświeży, bo okienko właśnie na boczną wychodzi ulicę, ale trudno być wymagającym. Rozpoczynam obserwacje, chcę się przekonać, czy zmiany jakie nie zaszły? – Gdzież tam! oto podawnemu z podsienia wkracza do pokoiku kura nieśmiało, przystaje na jednej nodze, rozgląda się i rozpoczyna rewizję, czy podróżny nie uronił jakiej okruszyny chleba na podłogę, drugim gościem z kolei jest pies – ten zatrzymuje się we drzwiach, potem skrada się nieśmiało, by się cofnąć natychmiast, nabiera w końcu odwagi i sznurkuje pod łóżkiem, pod sofą… i tak bez końca, cały szereg zwierząt defiluje.

Pod wpływem obserwacji tych i wspomnień dzieciństwa, kiedy wypadało w podobnych zajazdach, dziś już należących do osobliwości, popasać… otóż powiadam, pod wpływem wspomnień, usnąłem – i śniła mi się owa tygrysica z roziskrzonymi ślepiami; widziałem, jak powoli podniosła się z dywana, zbliżyła do mnie i całym ciężarem ciała wskoczyła mi na piersi, czułem jej oddech gorący, ból niewymowny, duszenie… obudziłem się, cały potem oblany, i na jawie ból stawał się jeszcze nieznośniejszym, parę oczu zimnych, rybich, miałem przed sobą, a długa broda muskała mnie po twarzy. Stała się rzecz bardzo powszednia: oto mieszkanka miasta – koza, przez niskie okno zajrzała do pokoju i oparła kopyta na mojej piersi, ciekawie się przypatrując nieznanemu przybyszowi; a snadź często próbowała tej drogi, bo z trudnością potrafiłem się od napastnicy uwolnić.

Wieczór się zbliżał, wypadało się śpieszyć. O miedzę na mojej drodze leżały Kuryłówce Murowane, niegdyś własność Czuryłów, potem Kosakowskich, Komarów, dziś admirała Czychaczewa. Rezydencja zawsze piękna, park wzorowo utrzymany; ale jakże smutno wygląda, tuż obok pałacu, drewniana, porosła pleśnią, zgrzybiała i pochylona cerkiewka.

Wkraczamy do państwa cukrowni: na przestrzeni dziesięciu mil kwadratowych rozsiadło się aż 12 fabryk, mianowicie: w Kurylowcach, Jurkowcach, Olczydajowie, Chrzanówce, Szarogrodzie, Noskowcach, Dżurynie, Łopatyńcach, Derebczynie, Honorówce (około Buszy), Mojówce i Borówce, – więc czwarta część wszystkich tego rodzaju zakładów przemysłowych na Podolu (ogólna iiczba 49 – tyle przynajmniej funkcjonowało w ubiegłym roku).

Żeby wykarmić tuzin owych olbrzymów, owych smoków apokaliptycznych, trzeba było 14,000 dziesięcin ziemi zasiać burakami, zebrać z tego ogromnego łanu 12,374,330 pudów cukrodajnej rośliny, przerobić ją na słodką mączkę na stosie ognistym, z 12,000 sągów drzewa ułożonym. Nic też dziwnego, że zamiast pszenicy, częściej się tu plantacje burakowe spotyka, a zamiast lasów – szczery step, smutnie oddziaływający na wędrowca, który zwiedzał ten zabytek przed dwudziestu laty.

Walery Franczuk na podstawie Dr. Antoni J. (Rolle), „Po małych drogach”, „Kłosy”, 1884 r., t. XXXVIII, 18.09.18 r.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *