Przechadzając się i przeprowadzając studia nad regimentem przekupek, rachujących w zwojach brudnych fartuchów dzienne swe zarobki, tam nad wracającą ze szkoły dziatwą żydowską, oraz jej ślamazarnymi szpektorami, ówdzie nad czeredą natrętnych miszuresów, werbujących bez ceremonii do swych zajazdów wozy podróżne, bryczki, lub pańskie ekwipaże.
Nakarmieni do syta mozaiką tych rodzajowych obrazków, mieliśmy już ciągnąć ku domowi, kiedy nagle niespodziewana okoliczność odciągnęła nas w inną całkiem stronę.
Jednym z wychodzących na rynek miasteczkowych zaułków kroczyła powoli spora gromada wieśniaków z rzępolącym na skrzypcach grajkiem i małym cymbalistą na czele. Gdyśmy nawiasowo zapytali przechodniów, co to za uroczystość, odpowiedzieli jednogłośnie: wesilla Semena Melnyka. Wiedząc dobrze, iż ślubne obchody zwykle się tutaj odbywają na wiosnę, lub w jesieni, pojąć nie mogłem, jaki jest powód tego szczególniejszego wyjątku.
Uprzejmi wioskowi chłopcy i to nam zaraz wytłumaczyli. Ojciec Semena nagle owdowiał i chata została bez gospodyni; chcąc nie chcąc, trzeba było obejść przyjęty zwyczaj i przed żniwami jeszcze wprowadzić do ojcowskiego domu zastępczynię pogrzebanej matuli. Wiadomość o odbywającym się we wsi weselu, zarówno mnie, jak i zamiłowanego w assystowaniu ludowym obrzędom panu Bonawenturze podobała się bardzo. Zapominając całkiem i o kolacji naszej, i o potrzebie wypoczynku, bezwiednie prawie towarzyszyliśmy weselnej gromadzie i, wśród ożywionej z wieśniakami rozmowy, weszliśmy nagle do stojącego przy drodze domu pana młodego.
Wstępne ceremonie ojcowskiego przed zaręczynami błogosławieństwa zaledwie się zaczynały. W otwartej na oścież sieni muzyka wygrywała jakieś monotonne preludia, a piękny, dziarskiego oblicza chłopak, przybrany w brunatną, z czerwonym po brzegach wyszyciem, świtkę, białą, haftowaną kolorowymi nićmi, koszulę i suty pas zielony, zbliżył się do ojca, padł mu do nóg i półgłosem zawołał: „Tatu, pozwolte meni żenytysia!” Ojciec przez chwilę zdawał się namyślać, pocierał ręką czoło, a potem wziął z przykrytego białym obrusem stołu bochenek chleba i rzekł poważnie: „Pidyż, poprosy w starosty, koho znajesz, i stupaj, kudy tobi uhodno.”
Chłopiec wychylił się na chwilę do sieni, wybrał z grona obecnych już tam sąsiadów kilku swatów i przedstawił ich bat’kowi. Stary przyjął ich łaskawie, podniósł butelkę gorzałki i częstował zarówno syna, jak i assystentów. Po sutych libacjach, dziarski Semen wziął w rękę ojcowski bochenek chleba i razem ze swatami udał się wprost do rodziców bohdanki.
Tłum wioskowy, muzyka i my, goście nieproszeni, tworzyliśmy orszak kawalera. Chałupa narzeczonej znajdowała się nieopodal; w kilka więc minut stanęliśmy u kresu dziewosłębiej ekspedycji.
Pan młody został na dworze, a swatowie weszli do chaty i przedstawili chleb ofiarowany. Gospodarz i gospodyni, przybrani świątecznie, przyjęli dar sąsiedzki łaskawie i prosili swatów siedzieć.
Wszyscy dokoła ścian usiedli, nastąpiła długa i poważna chwila milczenia. Swatowie pierwsi odezwali się uroczyście: „Szczoż, swatu, my pryszły do tebe swatat’ diwku za Semena Melnyka.” – „Ja – odpowiedział sucho ojciec – cej hod ne namiren oddawaty.” – Po tych słowach wykręcił się zręcznie na pięcie i dodał złagodzonym nagle głosem, że rodzice jeszcze nie wiedzą, czy dziewka go zechce.
Usłyszawszy, srogą pozornie, a w istocie przychylną odpowiedź bat’ki, czynni swatowie zwrócili się niezwłocznie do panny, przybranej we wzorzystą spódnicę i czerwony kaftanik z kupnej kałamajki; z początku uporczywie ona milczała, ale, na silne naleganie rozgniewanego ojca, odrzekła wreszcie z uśmiechem: – „Szczoż, dobri ludy, pokażit’ na łyce waszoho mołodoho.” Posłuszni żądaniu dziewczyny, swatowie wezwali z ulicy, czekającego tam w kole druhów, młodzieńca; ten wbiegł zaraz, ukłonił się wszystkim nisko i ucałował rodzicom ręce.
Panna, ujrzawszy go, zawstydzona, odwróciła się z zakrytą rękoma twarzą do pieca, ale ojciec łaskawie spojrzał na chłopca i łagodnym przemówił głosem: – „Nu, koły ty nasz ziat’, prosym sisty”. –
Dalej już najstarszy ze swatów, biorąc za ręce pannę młodą, przedstawił ją rodzicom dla pobłogosławienia. Dziewczyna dała od razu za wygraną pozornemu drożeniu się i zaczęła rozdzielać pomiędzy przybyszów gotowe podarunki; haftowanymi ręcznikami obdzieliła dziewosłębów, chłopcu podała z respektem na talerzu piękną jedwabną chustkę. Swatowie otrzymane ręczniki przepasali sobie w kształcie szarfy przez plecy; pan młody chustkę ofiarowaną wsunął za pas. Po tych, trwających z godzinę, ceremoniach, nastąpiło częstowanie gorzałką i różnorodnym mięsiwem.
Pierwsza, podniesiona przez gospodarza, czarka, zwróciła się do nas, to jest dojrzanych w tłumie paniw myłostywych; następnie do swatów i innych obecnych tam wioskowych gości. Dalej rozpoczęły się już śpiewy i tańce, trwające bodaj do rana. Wśród wielu usłyszanych wówczas przeze mnie pieśni zaręczynowych, zanotowałem parę charakterstycznych, które tu przytaczam w skróceniu:
Zaruczena ta Marusia, zaruczena,
Położyła biłu ruku na poruku;
Rukaż moja biłeseńka u bateńka,
A czy budesz taka biła u swekorka?
albo też:
Oj ne daj mene, tyż mij tatońku,
Chocz cej riczok od sebe,
Ta nechaj pochożu, nechaj powalu
Cych dwa winoczky w tebe.
Walery Franczuk na podstawie tekstu Edwarda Chłopickiego, „Stepowe szlaki”, „Kłosy”, 1880 r., t. XXXI, Nr 800, s. 275-277, 20.06.18 r.
Leave a Reply