Dziesięć wiorst stepowej drogi z Zozowa do miasta powiatowego Lipowca, gdzie czekał nas popas koni i nocleg, uleciały szybko. Dzielne kłusaki stanęły u wrót austerii na godzinę przed zachodem słońca.
Nim nieco później opiszemy odbytą po starym grodzie ukraińskim wieczorną przechadzkę, zaczniemy o nim wspomnienie historyczno-statystyczną notatką. Położony w dawny województwie bracławskim, nad rzeką Sobem, i według świadectwa współczesnego dziejopisa, Cellariusza, obwarowany podwójnymi wałami, Lipowiec za czasów wojen kozackich dwukrotnie stawał się widownią krwawych i wytępiających ludność miejscową zapasów.
Roku 1651 wojewoda bracławski, Stanisław Lanckoroński, zachodząc Kozakom drogę, niespodzianie na błoniach tutejszych pokonany został od przemagających sił nieprzyjacielskich i na polu walki pozostawić musiał wozy, oraz znaczny sprzęt obozowy; zaś w parę lat później, roku 1653, oboźny koronny, Stefan Czarniecki, zdobywszy dzielnym szturmem, zajęte przez Kozaków, miasto, oddał je swym, pragnącym odwetu, wojskom na łup kilkodniowego rabunku.
Podług taryfy 1775 roku, gród ten, liczący razem z przedmieściami około 300 domów, należał do Połowińskich i Strutyńskich, przodków w prostej linii zmarłego niedawno autora, Berlicza Sasa; po przyłączeniu prowincji naddnieprzańskich do Cesarstwa Rosyjskiego, od roku 1802 został miastem powiatowym.
Obecnie (1880: Red.) Lipowiec liczy 5000 mieszkańców, trudniących się wyłącznie handlem zboża z Odessą; ma 1 kościół katolicki, 2 cerkwie, 2 synagogi, oraz kilka fabryk potażu, cegły i piwa.
Ulokowani w pryncypalnym, dość wygodnie urządzonym zajeździe, zaczęliśmy kilkunastogodzinny pobyt w Lipowcu od pokrzepienia herbatą wycieńczonych upałem i dokuczliwym kurzem sił naszych; przed udaniem się na spoczynek, zrobiliśmy króciuchny przegląd ulic, zaułków i głównego rynku ukraińskiej powiatówki.
Tak plac przestrzenny, lecz brudno utrzymywany, jak ulice, złożone z różnokolorowych, parterowych domów, lub otoczonych warzywnymi ogródkami dworków pobielanych, przedstawiły się nam pospolicie i nieefektownie; jeden tylko kościół katolicki, zbudowany na ustroniu, poza siecią gór, jarów, błyszczących smugami srebra stawów, pociągnął nas ku sobie pięknością dokolnego krajobrazu, obszernością rozmiarów, oraz wewnętrznym stosownym utrzymaniem.
Znalazłszy, z powodu ukończonych przed chwilą nieszporów, otwarte drzwi świątyni, wstąpiliśmy do niej na chwilę i przez rezolutnego zakrystiana zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich jej zakątkach.
Kościół, niedawno wymurowany kosztem gorliwych parafian, zalecał się głównie: najprzód piękną rzeźbą i malaturą obrazów, ambony, oraz ławek prezbiterialnych; następnie przywiezionym z Krakowa obrazem, Wskrzeszenie Piotrowina, ofiarowanym przez miejscowego obywatela, na którego gruntach dźwignięto dom ten Boży, i wreszcie rzadkiej wytworności ornatami, uszytymi z pasów słuckich, oraz misternie oprawioną, alabastrową przed wielkim ołtarzem lampą.
Odprowadzeni aż do wrót kościelnych przez uprzejmego zakrystiana, wróciliśmy krętą drogą w środek miasta, i na tej, dość długiej wycieczce, skończyliśmy ubogie w interesujące szczegóły oględziny…
Walery Franczuk na podstawie tekstu Edwarda Chłopickiego, „Stepowe szlaki”, „Kłosy”, 1880 r., t. XXXI, Nr 795, s. 206; Nr 796, s. 220-221., 25.04.18 r.
Leave a Reply