Od Słuczy do Bohu

Ukłonił się Ławro nisko, dziękując za obietnicę, i usiadłszy na ławie obok narzeczonej, począł nucić coś z cicha, zadumany. Chłopak ten, podobnie jak wszyscy młodzi wieśniacy na Rusi stepowej, łączył w sobie dwa wręcz przeciwne objawy namiętnej duszy, dziarskość posuwaną aż do szału, i tęsknotę, graniczącą z melancholijno-rzewnym usposobieniem.

Więc też choć siedział obok Bohdanki i za kilka tygodni miał ją poślubić, rwał się kozaczym, po ojcach odziedziczonym nastrojem ducha, w krainę urojonych cierpień. W tęskne sfery wyrzekań tradycyjnych.

Ja niemniej przy każdym podobnym zdarzeniu zwolennik patosu, zwróciwszy mimowolną uwagę na wyrywające się z ust zakochanego chłopca dumki, począłem nalegać, ażeby głośniej coś zaśpiewał. Długo się wzdragał, aż wreszcie namówiony przez swoją diwczynę, pięknym głosem, zakrawającym na baryton, nie w czysto wołyńskim, lecz w bardziej poleskim narzeczu począł nucić piosenkę…

Gdy skończył, pozujący dotąd malarzowi cierpliwie osiemdziesięcioletni model, usiadł dla odpoczynku na ławie, i począł kategorycznie tłumaczyć, dlaczego odśpiewana przez młodzieńca piosenka nie była miejscową. Z opowiadań tych Rychlińskiego dowiedzieliśmy się przypadkiem, że zmarli rodzice Ławra pochodzili z głębszego Polesia, i dlatego dzieci ich władały równie dobrze jednym i drugim dшalektem.

– Koły wże tak – rzekł do chłopca rozgadany staruszek, – to zaspiwajte panam i tutejszu myropilsku pisniu.

Chłopak się zamyślił, kaszlnął parę razy, a potem uśmiechając się do Nasti, znów począł śpiewać, ale tym już razem w najczystszym wołyńskim narzeczu…

Nastia po zakończeniu piosenki, uderzyła Ławrowi z lekka po ramieniu, jakby wyrzucając mu wybór smętnej dumki. Rychliński, spostrzegłszy moje zajęcie się niemą między narzeczonymi sceną, szepnął z boku, że Dymitr przez długi czas za Ławra, ubogiego sierotę, nie chciał wydać córki, ale gdy jego syn dorosły przed pół rokiem odumarł i zostawił chatę bez niezbędnej pomocy krzepkiego parobka, zmiękł, dał się łzami rozkochanej Nasti rozczulić, i pozwolił jej zaręczyć się z ulubionym, który miał po ślubie w teściowym domu zamieszkać.

Burza wciąż szalała na dworze, i dumki kozacze Ławra od uszu przenosiły się nam do serca; więc choć zegarki nasze wskazywały godzinę dziewiątą, a stary Dymitr, jego żona i mała dziatwa drzemali już sobie w najlepsze na leżance pod piecem, ja z towarzyszem podróży, młodą parą i mało już snu potrzebującym kątnikiem pobereżnika, nie myśleliśmy wcale o spoczynku, i rozmowę prowadziliśmy żywą.

Gdy Nastia, piękna o czarnych oczach i kruczych włosach dzieweczka, rozweselona tą niespodziewaną wieczorynką, zaczęła przekomarzać się z kochankiem, a niekiedy i do przystojnego panycza, mającego za dui parę portret jej zdejmować, zalotnie się uśmiechać, – poważny i sentencjonalny Rychliński rzekł do niej oraz do całego audytorium, że nie wszystkie Nastie były tak szczęśliwe i wesołe jak ona, że w leżącej o kilka wiorst za Miropolem starożytnej wsi Czartoryi przed wielu laty mieszkała księżna Nastia, o której opłakanym losie dotąd lud miejscowy straszną baśń opowiada. Dymitrowej córce baśń ta po części była już znaną, ale chcąc ją sobie lepiej przypomnieć, a może i miłych gości nią ubawić, zaczęła nalegać na starca, ażeby losy kniahyni opowiedział w całości. Dodała zresztą, że bajarz może prowadzić rzecz po polsku, gdyż i ona sama, i jej narzeczony, służąc w latach dziecinnych po dworach, nauczyli się pańskiej mowy jak swojej.

Rychliński, znany w całej okolicy gaduła, rad z nadarzonej okazji, potarł skrzepłe ręce, zażył sporą dozę tabaki z brzozowej tabakierki, i wychyliwszy do dna nalany przez nas z podróżnej flaszki kielich anyżówki, zaczął nam wygłaszać łamaną polszczyzną następującej treści legendę:

– Za naszych prapradidiw, nad tą bystrą riczką Słuczą wznosiło się horodyszcze kniahyni Nasti, Horbowicą zwane. Z dalekiej zemli przyszedł pod wały toho zamku z drużyną groźny całej tutejszej strony wrah Boniak, i począł sadybę biednej kniahyni szturmom braty. Świątobliwa białogłowa odważnie odpierała napastuika, ale diwczyna tak się mu spodobała, że zawziatyj nie chciał odstąpić. Długo się tiahnuło to daremne obleganie horodyszcza. Rozszalały miłowaniem wrah, posłał swatów do kniahyni, ofiarując wieczną zgodę, ale zarazem prosząc o rękę. Dla szczastia swojeho ludu przejęła księżna Nastia oświadczyny i rychło oddała rękę pohanomu i złomu jak didko Boniaku. Dobrotliwość i uległość Nasti na nic się nie zdały. Gdy zaczął nowyj pan lud okoliczny mordować i niszczyć, a żinka joho myłoserna za swoich poddanych zawziato obstawać – pochwycił ją z rodzinnego gniazda, wywiózł gdzieś w dalekie strony i tam na drodze hajdamakom swoim kazał zamordować. Nasti wszakże udało się jeszcze tym razem z ruk pohanyh wykręcić się i uciec w nocy do lasów cudnowskich. Dognana przez Boniaka w nadteterowskich jarach, była z jego powelenia przywiązana do drzewa i tam haniebnie umorzona głodem. Konając proływała biedaczka slozy, i z tych to sloz utworzył się ruczaj, o czystej jak dusza kniahyni wodzie; naród ruczaj ten nazywa dotąd „krynicą Nasti”. Zaraz po jej smerti okolica cala złożyła się i na pamiat’ wybudowała jej chram bogaty. Wszakże nie tu jeszcze koniec, pany myłostywyje, tej dziwnej historii. Oto zawistny didko, wmieszawszy się w tę sprawę, pewnej nocy począł budować na Słuczy kamienną groblę, dla zatamowania tym sposobem teczeniu wody, zalania całej krainy i zniszczenia świętego chramu oraz Nastinoji krynyci. Nie udało się łychu czarna robota: pietuch zapiał, didko musiał umykać, i tylko kupa kamieni została pamiątką jego złych zamiarów. Na jej uwiecznienie okoliczni ludzie, horodyszcze Horbowicę przezwali Czartoryą, i tylko sama krynycia, jak również niedaleko od niej stojące na trakcie cudnowskim Nastyni karczmy noszą zawsze nazwę od imienia zagłodzonej kniahyni…
Bolesną legendę dopowiadał zgrzybiały starzec – napoły już śpiący. Zaraz też po tym poszedł zająć przeznaczoną dla siebie na odpoczynek murowaną pod piecem leżankę, a za nim i my, gdy posunął Ławro ku braterskiej chacie, ułożyliśmy się wygodnie na przykrytych wiązkami wonnego siana ławach dębowych.

Piękny i jasny po nocnej nawałnicy ranek, zbudził wcześnie ze snu całą Dymitrową drużynę. Kiedy ja i mój towarzysz obudzeni krzątaniem się wieśniaków, podnieśliśmy się z pachnących cząbrem i białą dzięcieliną wiązek siana, już zwinna gosposia grzała dla nas w kamiennym garnczku mleko świeżo udojone, Nastia zamiatała izbę, a ojciec jej szykował wózek i mającą iść w drogę trójkę koni.

Słońce przygrzewało im dobre, gdyśmy usadowieni na obłożonym tłomokami wózku i pożegnani uprzejmie smętnym spojrzeniem Nasti, opuścili gościnną chatę. Szlak, prowadzący przez Ulchę do Romanowa, zalany był kałużami wody i błota, ale dokolne pola i dębowe przestronne lasy wionęły na nas aromatem odświeżonej przyrody. Ciepły wietrzyk kołysał zlekka kielichami stepowych dzwonków i olbrzymimi kitami wonnej dziewanny u wjazdu w wielkie obszary miropolskiego lasu. Dąbrowa ta, ciągnąca się w różnych kierunkach na przestrzeni półtorej mili, była już pierwszym zwiastunem zbliżającego się Polesia. Niekiedy tylko, w rzadkich odstępach ukazywał się mały łanek zboża, lub szczupła łączka, porosła olbrzymią trawą i bodiakami, a zresztą las i las tylko, pełny tajemnych zagięć i kryjówek.

Edward Chłopicki, Od Słuczy do Bohu, „Tygodnik Ilustrowany”, 1887, t. IX, Nr 228, s. 319, 322-323, uporządkował Walery Franczuk, 2 listopada 2018 r.

lp

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *