O trudniej sytuacji zwykłego ludu wiejskiego na początku XX wieku na terenie obecnego obwodu winnickiego Iwan Franko pisał często i ostro. Jego artykuł „Głos chłopa o emigracji”, przypomina obecną sytuację biedniejszej warstwy mieszkańców Ukrainy Zachodniej, którzy tak samo, jak i ich pradziadkowie wyjeżdżają do pracy za wschodnią i zachodnią granicę, nie potrafiąc zarobić w ojczyźnie na utrzymanie rodziny i domu.
W najnowszym numerze ruskiego pisma „Naród”, który w tych dniach ukaże się na widok publiczny, znajdujemy uwagi godny list pewnego chłopa z pow. zbarazkiego, Jana Marcina, wyświetlający powody i proces emigracji ludu ruskiego do Rosji. Pierwszy to głos chłopski, traktujący w całej rozciągłości o tej ważnej sprawie, głos natchnięty gorącem uczuciem, lecz zarazem ogromnym żalem i goryczą. Epizod, przedstawiony w tej korespondencji, dziś już pod pewnym względem należy do historji, ale tegoroczna emigracja ludu ruskiego do Rosji była tylko jednym epizodem wielkiej epopei, nędzy ludu, której ostatnia pieśń nie rychło jeszcze będzie wyśpiewaną.
Epizod ubiegły wobec nieprzedawnienia i żywotności samej sprawy emigracyjnej nie powinien przeto przeminąć bez echa, i dla tego drukujemy tutaj w przekładzie głos ob. Marcina, polecając go uwadze szerokiego koła czytelników.
Żartują sobie ludzie – pisze ob. Marcin – że „na Podilu chlib na kilu” (na Podolu chleb na kołach od płotu). I dalibóg, to nie śmiech, ale czysta prawda, że chleb podolski nie pożytkuje się, jakby się godziło, ale marnuje się na kołach. Tysiące narodu, które na chleb pracują, łakną go; inne tysiące jedzą, ale bardzo czarny; a jeden niepracujący, który nawet rąk nie potrzebuje, to jest ten podolski kół, który ma prawo spożywać za tysiące, on to pochłonie, przetrawi większą część podolskiego chleba.
„Gdyby np. jaki cudzoziemiec przyszedł na nasze Podole, spojrzał na te półmilowe podolskie lany pszeniczne, którymi wiatr faluje, to powtórzyłby sobie słowa naszej pieśni: „Błogosławiony tu kraj, szczęśliwi tu ludzie!” Gdyby się jednak przypatrzył życiu ludowemu, to powiedziałby pewnie: „Dziwny tu kraj, smutne, gorżkie tu losy ludzkie. Obok jednego przesyconego kurczą się tutaj setki głodnych”. Może i Hucuł z jodłowych gór pozazdrości ludziom podolskim i powie: „Hej, hej, na Podolu to chleba w bród!” Ale gdyby się przekonał, to by ujrzał na własne oczy, że na Podolu biednym ludziom może nawet trudniej o chleb, niż w najdzikszych górach.
„Na Podolu biednym ludziom, a zwłaszcza zarobnikom i chałupnikom żyć bardzo trudno. Nie masz tu innych zarobków, jak tylko po dworach, a i te są takie, że gospodarz o swoim chlebie może zarobić na tytoń, na tabakę, a w żniwa na sól do barszczu, a kto ma więcej czeladzi, to i na podatek. Ale żyć z takich zarobków bardzo trudno.
„Może nigdzie na świecie ludzie pracujący nie sprzedają swej pracy tak za bezcen, jak na Podolu. Praca tutaj nie jest wcale miernikiem płacy, bo robotnicy sami proszą się na robotę, a panowie płacą co ich łaska, byle nie całkiem daremnie. I tak już zniżyli płacę wyrobnikom dziennym, że na najskąpsze wyżywienie wystarczyć nie może.
„Niektórzy panowie brali się na sposoby, sprowadzali sobie ludzi wrzekomo jeszcze biedniejszych niż naszych, Hucułów, i myśleli zapewne, że ci będą jeszcze dopłacać do swej pracy. Ale gdy się potem obliczyli, to aż się w głowę poskrobali, gdyż daleko więcej kosztowała ich praca zrobiona przez Hucułów, niż przez naszych ludzi, a Huculi znowu żalili się, że nic nie zarobili.
„Przed 30 lub 40 laty było ludzi o połowę mniej, a obrabiali tę samą ziemię co i teraz. Nadto były rozmaite poboczne zarobki: furmanki, panowie wycinali lasy, młócka zboża po dworach, i z tego wszystkiego naród pożytkował. Wówczas i zarobnikowi nie źle się powodziło.
W same żniwa mógł tyle zarobić, że tem mógł wyżyć cały rok, a prócz tego i przez cały rok był zarobek. Dziś wszystkie zarobki poboczne poznikały: furmanki kolej pożarła, ręczną robotę po dworach zastąpiły maszyny, ziemia mniej rodzi, a liczba ludzi wzrosła w dwójnasób i potrzeby się podwoiły. Dziś mało nie każdy gospodarz pragnąłby zarobić, bo podatki i wszelkie wyderkafy zabierają cały czysty zysk z gruntu, a na swoje potrzeby chyba z głowy wyłup. Czemże ten nieszczęśliwy wyrobnik zaspokoi swoje potrzeby? albo i ten wielebny gospodarz, który ma mórg albo dwa gruntu, także jeszcze musi wynająć sprzężaj, by ten grunt obrobić? Trafi się we dworze jaka robota, to się zlecą pędem i chłoną, a kto nie dostał, to idż do domu i znudź się lub siedź, powtykawszy zęby w ścianę.
„I nie dziw, że ci biedni ludziska tak się zafrasowali i sami nie wiedzą, skąd wydobyć kawałek chleba, dokąd by się za nim rzucić?
Przeszłego roku gruchnęła była wiadomość, że gdzieś w dalekiej Brazylji, rozdają ziemię biednym ludziom i że tam przyjmują także naszych ludzi, a jeszcze ktoś swoim kosztem ich tam zawiezie. „Chwałaż ci Panie!” – radośnie mówili ludzie. „Przecież Pan Bóg jeszcze o biednych ludziach nie zapomniał! Pójdziemy, może choć przed śmiercią nie będziemy łaknąć chleba”.
„Druga pogłoska dopełniła pierwszą, że w Brazylji nieboszczyk arcyksiążę Rudolf zakłada cesarstwo i będzie tam het zabierać naszych ludzi, a nasz rząd ma mu ich tam dostawiać. Całymi tygodniami naród walił do starostwa. „Zabierajcie nas, wieźcie nas do Brazylji!” Co się natłumaczyli ludziom urzędnicy, co się ich nie nastraszyli panowie i księża, a upartszych musieli nawet po trosże wsadzać do chłodu, dopóki się naród nie uspokoił. I cóż ten naród tak zbuntowało? Czy on taki butny i nie lubiący nigdzie miejsca zagrzać? Czy może tak zapragnął rozkoszy? Nie, nasz naród nie pragnie rozkoszy, on by się tego wstydził, jeżeliby kto inny na niego pracował, – on chce tylko, by nie pracował za darmo, by przynajmniej połowę swej pracy spożytkował, by się miał czem pożywić do pracy. Nasz naród nie bardzo chętny ruszać się ze swego zasiedzonego miejsca, owszem nawet boi się tego. Jeżeliby ktoś przed 20 laty pokazywał był na obczyźnie złote góry, to byliby go wyśmiali. Ale obecnie życie prostego ludu bardzo się pogorszyło i co roku żyć trudniej, i naród już stracił nadzieję, by los jego mógł się kiedykolwiek polepszyć. Przyszedł dla chłopa czas ostateczny pomyśleć samemu nad swem nieszczęśliwem życiem.
Ale lud ciemny nie rozumie tego, że on ma siłę i w swym kraju poprawić swój los. Lud biedny nie widzi innej rady na swą biedę, jak tylko uciec od niej, dostać się do takiego kraju, gdzie władza jest przychylną biedakom, gdzie bogaci dają obok siebie żyć i biednym pracującym ludziom. Słyszy lud, że gdzieś na obczyźnie lżej jest żyć ludziom pracy i myśli, że dobro samo z nieba spadło, że nikt o nie walczył. Nie wie tego nieborak, że choćbyś poszedł i na koniec świata, to wszędzie znajdą się ludzie łakomi na cudzą pracę i będą cię krzywdzić, jeżeli się sam o siebie nie upomniesz.
„Jeszcze nie wywietrzała pogłoska o Brazylji, gdy w tem w przedostatnim miesiącu gruchnęła wieść, że Rosja przyjmuje naszych ludzi do siebie – przyjmuje na wszystkich pogranicznych posterunkach i to bez żadnego paszportu. Mówią: „Moskal dobrodziej, Szwabów powypędzał ze swego kraju, a ich dobra chce dać chłopom galicyjskim”. I znowu: „Bogu dzięki za jego łaskę, że natchnął Moskala dobrą myślą”. Mówią, że „Moskalowi żal Rusinów, że tak ich tu krzywdzą panowie i Żydzi i chce zabrać wszystkich do siebie”.
„Ruszyli ludzie naprzód z pogranicznych wsi, polem z dalszych; z początku ukradkiem, po nocach, a polem, gdy się przekonali, że żandarmi, ani strażnicy ich nie wstrzymują, zaczęli sobie tłomaczyć, że nasz cesarz na to pozwolił. Inni znowu tłumaczyli sobie, ze nasz cesarz mienia z Moskalem chłopów za Żydów – i już szli i jechali w biały dzień jawnie-sławnie. Panowie strwożyli się, że im zabraknie robotników. Z pogranicznych wsi wyszło przez połowę biedniejszych ludzi, z dworów czeladź pouciekała, młocarnie przestały burczeć.
Opowiadają, że w czarnowieckim dworze jeszcze w wieczór była wszystka czeladź, a rano gumienny budzi pana i mówi: „Wstawajcie, panie, będziemy koniom obrok dawać, bo już nie ma nikogo, tylko ja sam”.
„Zobaczyli panowie, że nie żart, zaraz robotnikom płacę podwyższyli (zamiast dawniejszych 15-20 ct. płacili teraz dwa razy więcej) i zaczęli z robotnikami obchodzić się bardziej po ludzku: na robotę nie napierać, nie hańbić, nie poszturkiwać, wcześniej robotę kończyć, a niektórzy kazali nawet wieczorem dawać poczęstunek. No, i robotników znowu dosyć. Jedna sroka z gniazda, a na jej miejsce dziesięć”.
Jan Matkowski na podstawie artykułu Iwana Franki, 05.10.16 r.