Na ruinach otrokowskiego kasztelu

Sokolec, dawne dziedzictwo Humieckich, potem Trzecieskich, dziś kilku liczące posiadaczy, Sokolec, powtarzamy, leży już nad Uszycą, a właśnie brzegi tej Uszycy, urwiste i strome, udekorowane prześlicznie.

Po ważkiej drożynie dostajemy się na płaszczyznę, panującą nad okolicą; głębokie jary dokoła ją otaczają; wiejska osada Buczają zwana, dziś własność rządu, stanowiła niegdyś granice Państwa Mińkowieckiego, a to należało do Marchockiego, tytułującego się hrabią Reduksem. Umarł on przed sześćdziesięciu prawie laty, państwo jego rozpadło się, wnukom dostało się w spuściźnie ledwie sto morgów z kilkunastu tysięcy, posiadanych przez dziada… czas, zła wola ludzi, widoki zysku, wszystko to składało się na to, by zatrzeć ślady jego, a pomimo to, dzisiaj, co krok spotykamy świadectwo wysokiego gustu owego dziwaka i zarazem szczerego przyjaciela gminu.

Już od Buczai do Otrokowa, głównej jego rezydencji, prowadzi aleja, dobrze jeszcze zachowana. U wjazdu do wioski dwupiętrowa karczma, istna świątynia, albo brama tryumfalna; front cały ornamentowany, ciosowy, obecnie brudny i odrapany; ulica szeroka, a po obu jej stronach wygodne i obszerne chaty kmiece, całe toną w ogrodach; chaty te dawny dziedzic budował, i pragnął, by wszyscy rolnicy na wzór ich urządzali swoje mieszkania.

Ulicę zamyka płaszczyzna, na boku wznosi się cerkiew, nowa, wyświeżona, dalej ślady wałów, kościółek gotyckiej architektury, o dwóch wieżach, zrujnowany, odarty, na froncie jego świeci tablica z sentencją łacińską. Jeszcze kilkanaście kroków i stajemy na krawędzi przepaści, nad którą sterczą ruiny rezydencji Marchockicgo, dziś jeszcze imponujące rozmiarem i formą. Jest to bowiem kasztel, budowany na wzór zamków obronnych z X-go albo XII-go wieku. Olbrzymi nieregularny kwadrat, którego dwa boki wyrastają z płaszczyzny, (składają się na nie wysokie, dwudziestołokciowe ściany, bez okien, nawet bez strzelnic, zakończone u góry zębatymi wycięciami), dwa drugie boki, zawieszone nad przepaścią, wypełnia szereg baszt, powiązanych ze sobą pawilonami. Wewnętrzny rozkład bardzo łatwo rozpoznać, mury bowiem dochowały się dobrze, brak im tylko nakrycia. W środku kasztelu dziedziniec, przeznaczony dla zbrojnej „drużyny”, wkoło dziedzińca biegną sklepione korytarze; w jednym z bastionów mieściła się biblioteka, w drugim, największym, odbywały się posiedzenia sądowe „notablów rolników”, tuż pod podłogą cela więzienna przeznaczona dla skazanych… dwoje drzwi z tej sali prowadzi na balkon, u stóp przepaść głęboka, którą tworzy mały strumień Otrokówka, wpadający tu do Uszycy.

Obok sali radnej mieszkalne komnaty; pełno tu skrytych korytarzyków, ważkich przechodów, a i z dziecińca zamkowego prowadziła murowana wycieczka, hen gdzieś nad urwisko, do obszernej jaskini, a tych pełno w okolicy. Człowiek ten najpacyfikacyjniejszych usposobień, w budownictwie wszakże zdradzał militarne aspiracje, marzyło mu się posłannictwo średniowiecznego rycerza, jak znowu w świątyni, obok chrześcijańskich form mitologiczne zachcianki, jak znowu w parku Idylla, wcielona w życie, na każdym niemal napotyka się kroku. Wspaniałość rezydencji podnosi miejscowość, cypel bowiem, na którym sterczą ruiny kasztelu, dosięga prawie półwiorstowej wysokości; stanowi on kąt rozwarty, pionowe zaś boki jego okrywa puszcza, mająca czterdzieści morgów rozległości. Założycielem parku był stryj hrabiego Reduksa, Kasztelan Sanocki; synowiec go powiększył i troskliwie pielęgnował, dziś więc stuletnie drzewa rozrosły się i wyolbrzymiały w skutek miejscowych sprzyjających warunków, stąd zieloność najrozmaitszych odcieni i gatunki wszelakie, jak dąb, jawor, klon, brzost, brzoza, buk, topole balsamiczne i słupiaste. A z pośród nich, jak z olbrzymiego klombu, wyglądają poszczerbione baszty, istne gniazdo sępie. Widok z zamkowego balkonu wspaniały: na prawo wdzięczna rezydencja teraźniejszego właściciela, na lewo w głębokiej kotlinie osady wiejskie, resztki dawnych pałacyków Marchockiego, tak zwane Salony, i Przytulijskie ustronie, już poza Uszycą rzucone, a w oddali Tymków pnie sic po górach nadbrzeżnych…

Cisza uroczysta panuje pośród ruin; nawet drzewa jakby w niemym zadumaniu stoją, nie chcąc przerywać marzeń, mimowolnie zabiegających drogę przypadkowemu wędrowcowi; tysiące pytań w jego głowie powstają, pytań, dotyczących twórcy tego wszystkiego, i w końcu odpowiedź na nie odnaleźć trudno; zostanie on nierozplątaną zagadką, postacią legendową, otuloną szatą, utkaną ze wspomnień dziwacznych i czynów, świadczących o jego sercu poczciwym i bujnej fantazji. Miarą i wagą trudno zmierzyć to wszystko. Na architektoniczne upodobania krocie wydać należało; a jednak, po ich wydaniu, zostało jeszcze dosyć, by sobie kupić wdzięczną pamięć u gminu.

Naprzeciw kasztelu, na drugiej krawędzi płaszczyzny, wznosi się brama olbrzymich rozmiarów, biała, pośród szarych, odrapanych murów; prowadzi ona do parku. Wąziutką drożyną zbiegamy na dół, nad Uszycę, jak wąż w tysiącznych zakrętach wijącą się w kotlinie, dywanem z zieleni utkanym wysłanej. Szereg topoli na kresach parku stanowi jego granicę, a u podnóża ich budynek kamienny strzela w górę wysmukłą wieżyczką: to grota łez, może dla tego tak nazwana, że dokoła jej, ze skał nadbrzeżnych, sączy się woda, i z cichym szmerem, w postaci drobnych strumyków, do rzeczułki się dostaje.

Z trudnością docieramy do groty: kręte schodki, ciemne, tajemnicze korytarzyki, prowadzą do kilku pokoików, których przeznaczenia dziś nawet domyślić się nie podobna; nad nimi platforma ze sklepieniem, opartym na czterech słupach, a na to wszystko z góry zwieszają się gałązki wdzięcznej i trzpiotowatej brzozy, konary drżącej i ciekawej osiki, od dołu zaś otulają te ruiny gęste sploty lian podolskich – dzikiego chmielu, powoju i brionii.

Słońce się ukryło za góry; wioska, poza szpalerem topolowym rzucona, już się do odpoczynku wieczornego zabiera; cisza… przerywa ją tylko szmer wody. Ustronie czarem swoim przyciąga, zatrzymuje, a jednak tyle jeszcze do zwiedzenia zostało!…
Śpieszmy więc: ścieżka prowadzi nas w górę Uszycy; pośród kępy drzew spore jezioro, w którym przegląda się piękne niebo podolskie. Ale otóż jesteśmy u ujścia Otrokówki; brzegiem jej posuwamy się dalej; strumyk wartki, jak swawolne chłopię, to wybiega na wazką polankę, to się chowa w gęstwinie. W jednym z takich kląbów – cmentarzyk wiejski, pełen krzyżyków kamiennych. Na przeciwnej górze – resztki plantacji winogradowych, zdziczałych teraz zupełnie; dalej gaj morwowy; jego tutaj obecność dowodzi, że dziedzic dawniejszy jedwabnictwo miał na myśli. Park, nad Otrokówką rozrosły, uformował gęstwinę nie do przebycia. Zaraz też za cmentarzykiem ruiny domku, a w nich ślady marmurowej posadzki; to rezydencja bractwa, którego obowiązkiem było pilnowanie katakumb, gdzie „popioły rodu“ składano. Tuż obok ruiny tej, w gęstwinie ukrytej, na pół zniszczony sarkofag, a na nim napis, dość jeszcze czytelny: „Józef na Chrzczonowie Chrzczonowski, szlachcic polski, obywatel Rawski, w wojsku polskim Rotmistrz, przy dworze Stanisława Augusta dworzanin, na sejmy poseł, głównego trybunału koronnego deputat, ostatnie dnie życia swego przeżył we wsi Ostrokowie na Podolu, doszedłszy lat 85 wieku, d. 10 Listopada 1818 r. w Bogu usnął, w Bogu tu spoczywa”.

Walery Franczuk na podstawie tekstu Dr. Antoniego J. (Rolle), „Po małych drogach”, „Kłosy”, 1884 r., t. XXXVIII, Nr 977, s. 191-192, 14.08.18 r.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *