Lipowczyński z Lipowca

Ksawery Łukasz Lipowczyński, był to sobie dobry szlachcic z klejnotu i serca, i mieszkał w Lipowcu na Podolu, dość dawnej osadzie nad Sobem, podniesionej od lat kilkudziesięciu do godności powiatowego miasta. Lipowiec był ongi własnością jego rodu; lecz się zeń wyślizgnął, jak piskorz, wespół z kilkunastu wsiami, składającymi całość bogatej majętności.

Cudne to miasto ten Lipowiec! – Równie sprawiedliwych jurysdykcji, równie dzielnej i trzeźwej inwalidnej komendy, nigdzie nie obaczyć! A jakie tam magazyny!… są w nich i skałki, i hubki, i siarniczki przewyborne! Widziałem nawet lazurek u Szmujlika; krochmal i mydło u Josia; nie wspominając już o sznurku suszonych grzybów, które dumały o rodzinnym borze swoim, w sąsiedztwie dwóch miodowych karmelków, uwięzionych w słoiku od szuwaksu. A kiedy Mediowa wystąpi z moskiewskim cycem, a Naftuła z lustryną lub kitajką, to dalipan człek trzyma się oburącz za kieszeń, żeby jej czasami żądza nabycia tylu pięknych rzeczy nie wypróżniła !

I Bach wespół z Silenem, mają tam godny siebie przybytek u kulawego Majorka. Obfitszej piwnicy i Heidelberg nigdy nie posiadał! O co byś pytał – jest! Rum, tchnący niedogonem; Madera, zaprawna alkoholem; Mozel na szczawiowym kwasku; Sotern, spokrewniony z octem; szampan, urodzony w Winnicy; Lunel, wylęgły z miodu i rodzynków; słowem, byle ochota, a jest czym zalać gardło i głowę odurzyć. Dla elegantek jest w Lipowcu magazyn strojów, zalecający się jakimś przedpotopowym czepkiem, który, spełniając officium szyldu, wygląda przez dziurę ze strychu austerii Naftuły. Dla gastronomów jest hotel Brani Froimowej, głośny tą szczególnością, że w nim biorą pieniądze, chociaż jeść nie dają, bo tego co podają i sam Pantagruel nie liznąłby, zaręczam.

Dla ludzi specjalnych, przemysłowych, technicznych, wiele się znajduje w Lipowcu przedmiotów godnych uwagi i badania. Architekta nie minie synagogi kamiennej bez oddania hołdu jej pięknemu stylowi, przypominającemu swobodne i szlachetne linie, nie gmachów starożytnej Hellady, lecz kufra, w którym Salomon swe manatki składał. Mechanik zdziwi się niepomału, gdy ujrzy, jak woda, puszczona łotokiem, młyńskie koła obraca; bo tej osobliwości nigdzie, oprócz w Lipowcu, nie zobaczy. Poeta niech się każe prowadzić do lipowieckiej Korynny, pani T. i posłucha. Jak, brzdąkając na niestrojonej gitarze, zawodzi ostro-octowym głosem dumki ukraińskie, albo, jak rozogniona gorączką natchnienia, improwizuje odę do koguta, idyllę do kuropatwy, tkliwą kantylenę do jaj kurzych, indyczych, gęsich i innych. To mi talent! Nie prawdaż? Co mi to za sztuka snuć myśli, wiązać strofy, nizać rymy na cześć wysokich przedmiotów uczucia – być wieszczem u stóp Kapitolu, na gruzach Niniwy, Tyru, Kartaginy, Sparty! … Tam same słowa zlewają się w hymn, elegię, lub odę; tylko otwórz gębę i śpiewaj ! Tylko chwytaj pióro i pisz! Stąd wynika pewnik niezaprzeczony, że talent pani T., zdolny z najprozaiczniejszej rzeczy wysnuć pierwiastek poezji, musi być godnym ciekawości i podziwu.

Otóż macie stan obecny Lipowca. I dawniej miał on swoje świetne i pamiętne doby. Stefan Czarniecki w pochodzie swoim ku Monasterzyskom, walczył tu z kozactwem; a na placu, zwanym dotąd zamczyskiem, wzniósł był okopy i szańce, których nie pozostało ani śladu. Teraz stoi na tym miejscu ubogi parafialny kościółek, cichy przybytek modlitwy; a nieco dalej czernieją krzyże cmentarzów, i karta stepu, żywa kronika przeszłości, leży otwarta przed okiem.

Kiedy stanęła pierwiastkowa osada Lipowca? Kto ją założył i kim zaludnił? – niewiadomo. Sądzę jednak, że na wzór innych ukraińskich osad, i Lipowiec musiał powstać z napływu zbiegów kijowskich, jeńców tatarskich, hajdamackich przechodniów lub wygnanych z kosza Zaporożców; z czego miałby prawo chełpić się nie pomału, bo i koledzy Romula, pierwsi osadnicy Romy, nie więcej od nich byli warci.

W XVI-tym i XVII-tym wiekach, Lipowiec nosił także imano Ajsina i Ajzyna, skąd wynikło nazwisko jednej najstarszej, czyli gniazdowej części miasta, o której świadczą urzędowe dokumenty z epok wyżej wspomnianych, że tam wichrzył się duch nieładu i buntu, i że wierni pochodzeniu swojemu mieszkańce Ajsina, dzisiejszego Hajsyna, często wpadali zbrojnym najazdem w granice ościennych posiadłości, roznosząc gwałty, rabunek, pożogi i mordy.

Książęta Zasławscy, Ostrogscy, Sanguszkowie i Lubomirscy, byli kolejno posiadaczami Lipowca. W końcu przeszedł on do Berliczów Sasów, hrabiów ze Strutyna, w osobie Łukasza, starosty horodelskiego, który w 1797 r. zorganizował tam cechy rzemieślnicze i ustalił porządek niesfornej od dawna osady.

Wracam do Lipowczyńskiego.

Nadto on posiadał ąuintum sensum, żeby go można było sprawiedliwie oskarżać o nieracjonalność w wyborze siedziby. Wiedział on dobrze o egzystencji miejsc dogodniejszych pod każdym względem, albowiem szwędał się za młodu po święcie: ale go ciągnęło serce do Lipowca, a więc poszedł za sercem.

Dworek jego stał nad stromym brzegiem Sobu, dostojnego współzawodnika Indusa, Gangesu i Renu, z którymi miał to wspólne, że i w nim można się było utopić, byle na chęci nie brakło.

Dokoła dworka sterczały zielone kity topoli, kilka brzóz srebrnych szumiało, i kilkanaście kasztanów udzielało schronienia od ulewy i skwaru, dla zwierząt z duszą i bez duszy, co prawie na jedno wychodzi. Z kwiatów, nie widziałeś tam innych, oprócz klasycznej nasturcji, kilku rodzajów szlacheckiej ostróżki, różnobarwnego maku, i dumnie sterczących słoneczników, tych Gwebrów roślinności.

Pomiędzy kwaterami snuły się wężykiem ścieżki wąziuchne, dążące do wydeptanej w murawie drożynki, prowadzącej, stromą spadzistością brzegu, do rzeki. Tam były głazy, osnute chmielem, porosłe mchem sędziwym, na których zwykł siadywać samotny właściciel dworku, by pierś powietrzem ostudzić, umysł dumaniem zabawić, ducha orzeźwić rozpamiętywaniem, a zmysły spoczynkiem. Ile tam bieg fali unosił dum jego, ile polot wiatru wspomnień przeszłości i westchnień – Bogu wiadomo? – To tylko pewna, żem go nieraz zastawał siedzącego na kamieniu, i tak pogrążonego w myślach, że gdybym był nie dowiódł dotykalnie mojej przytomności, nie wiedziałby o niej.

Żaden pustelnik Tebaidy nie wyrównał Lipowczyńskiemu w zamiłowaniu samotności; chociaż jej za młodu nie lubił. Ta dążność duszy musiała w więc być wynikiem dotkliwych pocisków losu, srogich boleści rozczarowania, nie zaś wrodzonej dzikości charakteru, gdyż, obcując ze mną, nieraz się jemu zdarzało wyrzec krotofilne słowo, uśmiechem poufnym rozweselić usta, i przedmiot surowy na swobodniejszy zamienić.

Urządzenie wewnętrze domku Lipowczyńskiego, odpowiadało, ma się rozumieć, jego moralnej naturze. Widne tam były zabytki jego rodowej zamożności, cechy kultury i gustu, godła wymowne tkliwego i wzniosłego serca

Salonik, wysłany perskim kobiercem, zalecał się harmonią rozmiarów, oraz jakimś uroczym tłem dziennego światła, które, wnikając przez szyby błękitnawej farby, zlewało blask słońca z lazurem szklanych przezroczy, i płynęło półcieniem łagodnym pośród ścian jednakiej z nim barwy, usposabiając umysł do marzenia.

Po rogach stały cytrynowe drzewa; a woń ich balsamiczna jednoczyła się cudnie z oddechem róży, pielęgnowanej con amore w pięknym wazonie z sewrskiej porcelany, na którym złocił się grecki napis z Anakreonta:

„Róża jest najpiękniejszym z kwiatów”.

Znajdując treść tego napisu niedostateczną, Lipowczyński zawiesił na wazonie za pomocą różowej tasiemki welinową karteczkę, na której wykaligrafował ten smutny dwuwiersz poety:

Ut mane rosa viget, tamen mox vespere, languet;
Sic modo qui fuimus, cras Ieris umbra sumus!

Na podstawie tekstu „Ukraina. Obrazki czasu i ludzi” Berlicza Sasa (Kłosy. 1875. t. XX. Nr 497. s. 16.), 5 lutego 2019 r.

lp

 

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *