Kurhan pod Kalnikiem

Fot. Wikipedia

Za Ilińcami bujny step ukraiński kłębić się zaczyna na całej swej bezbrzeżnej przestrzeni mnóstwem mniejszych i większych kurhanów. Stąd to okrainy te podolskie, zroszone nurtami drobniejszych rzek: Kalniczki, Soroki, Sobu i Górnego Tykicza, podobnie, jak białocerkiewskie stepy nad Rosią, przecięte karawanowym szlakiem, wydają się przechodniom raczej górzystą, a nie płaską i zapadłą okolicą.

Na wschodniej, czyli głębszej Ukrainie, mogiły Perepiata i Perepiatyhy, mieszczące w sobie kości i popioły unieśmiertelnione w gminnej legendzie wojowników, słyną najbardziej ze swego ogromu i wyniosłych szczytów; wśród mogilników zaś Ukrainy nadbrzeżnej, czyli zachodniej, pierwsze miejsce zajmuje kurhan „Soroka”, położony przy samym trakcie pomiędzy miastem Ilińcami i wsią Kalnikiem.

Nasyp ten olbrzymi należy do nierozwiązanych zagadek dziejowych. Pisali o nim Kochowski, Lelewel i inni badacze nadkresowych pamiątek, ale nikt nie doszedł jego początku, i tylko, zgodnie z legendą okolicznego ludu, robią uczeni dowolnie wymotywowany wniosek, że zachowana z prastarych czasów nazwa oznacza albo liczbę poległych tu czterdziestu bohaterów, albo też liczbę czterdziestej z porządku na tych dokolnych obszarach mogiły. Lelewel w swych studiach archeologicznych stanowczo twierdzi, że wyszarpanie ręką ludzką jej kończyn południowych, oraz samego wnętrza, i pozostawienie dziś nie więcej nad 1/3 dawnej kurhanowego kręgu powierzchni, odnieść należy do epoki ostatnich wojen kozaczyzny, podczas których wyrabiano tam dla wojska saletrę; w tymże samym czasie, powiada dalej p. Joachim, wykopano z czeluści nasypu kamień, zaopatrzony w graficzne znaki i symbole.

Pędzące lekkim kłusem, nasze koniki zbliżyły się do historycznego kopca. Kazaliśmy woźnicy zatrzymać się na chwilę, a sami, wyskoczywszy z bryczki, weszliśmy w obręb rozkopanej kurchanu wklęsłości. Bryły stężałej gliny, ujęte z północnej strony w skorupę podsuszonej słońcem murawy, oto wszystko, cośmy zastali na zburzonym tym mogilniku. Ani kości ludzkich, ani żadnych śladów broni, czy żelaznych, lub kamiennych narzędzi, ani zresztą przepalonych, z czasów chociażby fabrykacji saletry, węgli, doszukać się nie mogliśmy. Pozostawało nam jedno tyko: wdrapać się na sterczący jeszcze z jednego boku zielony cypel kurhanu, obejrzeć z niego dokolne widoki i, zanuciwszy w takt stepowego wiatru jakąś oderwaną strofkę z bojanowych pieśni, wrócić spiesznie na bryczkę.

Puściliśmy się dalej. Zaledwie znikła nam z oczu Soroka i kilka innych, mniejszego kalibru kurhanów, czy strażnic bojowych, ukazał się Kalnik. Dawna ta osada, zniszczona przez Szwedów i Rakoczego, była miastem handlowym i ludnym; dziś zamieniona w wieś, znaną jest z wielce intratnej Jeniego, Wołodkiewiczów, i hrabiego Włodzimierza Potockiego cukrowni.

Pałac Platerów – Potockich w Daszowie

W przedsiębiorczej osadzie nie zatrzymujemy się całkiem i jedziemy wciąż na przód. O dwadzieścia wiorst za Ilińcami ukazuje się Daszów. Położone nad rzeką Sobem miasto i wieś przedstawiają się majestatycznie. Niegdyś dobra te, liczące około półtora tysiąca włók ziemi, należały do Konstanego Platera, kasztelana trockiego, który w zbudowanym tu obszernym pałacu w roku 1787 przyjmował króla Stanisława Augusta.

Dziś są one własnością Potockich i zamieszkiwane stale przez znudzonego życiem, usuniętego od żony i jedynaczki córki, hrabiego Włodzimierza. Rzuciwszy przelotne spojrzenie na restaurający się przez lat kilkanaście pałac i park, malowniczo ponad skalistą rozłożony rzeką, a także przypomniawszy tu sobie nawiasem zacięty przed laty bój dwóch oddziałów nieprzyjaznych i śmierć Emira Wacława Rzewuskiego, jedziemy dalej.

Za Daszowem wymijamy po drugiej stronie traktu drugą znaczną cukrownię Potockiego i spółki, na siódmej wiorście spotykamy Kitajgród, wieś i miasteczko, należące dawniej do Czetwertyńskich, dziś do Wołodkiewiczów, i tutaj o zmroku przybywamy na nocleg.

Wybrana prze pana Bonawenturę karczma w Kitajgrodzie odznaczała się nie tylko wygodnym dla ludzi i koni schronieniem, ale i rzadkim u Żydów ukraińskich ochędostwem. Dolatujący przez otwarte okno wyznaczonego nam numeru orzeźwiający zapach białych sztamowych róż, czysta na łóżkach pościel i meble w świeżych pokrowcach, dały nam od razu przedsmak znośnego noclegu.

Oprócz wymienionych zalet samego mieszkania, zajazd pani Hirszowej chciał się jeszcze odznaczyć i na polu kulinarnych popisów. Gdy towarzysz mój, posiadający tradycyjny szlachecki apetyt, nie mógł się obejść bez kolacji i zaraz po rozgoszczeniu się w austerii zapytał u Izraelitki, czy nie mogłaby nam ugotować jakiej mięsnej potrawy: – „Mam tłustą kurę, na pańskie usługi, – odrzekła poważnie Żydówka; – jeśli panowie rozkażą, za godzinę podam im rosół z ryżem i do kurzyny solony kawon, a za przysmak smażoną w cukrze z własnego ogródka różę.” Pan Bonawentura przyjął z zapałem, jeśli nie wykwintnego Lukullusa, to zgłodniałego w marszu żołnierza, propozycję pani Hirszowej, i kazał co najprędzej wziąć się do roboty. Po wyjściu Izraelitki z numeru rzekł do mnie figlarnie: – „A co? Rad jesteś z menu obiecanej nam kolacyjki?” – „Rosół żydowski – odrzekłem – bywa czasem niezły, ale konfitury z białej róży nie wzbudzają we mnie zaufania.” – „Przeciwnie, – huknął tubalnym głosem wierny karmicielki swej rzecznik, – wyborne! Jadłem już nieraz i dziś ich wcale nie odrzucę.”

Wiedząc z góry, że na tę austeryjną kolację przyjdzie nam długo czekać, zaproponowałem koledze wieczorną po miasteczku przechadzkę. Przystał na nią od razu, a chcąc kucharce dać czas do należytego ugotowania kurzyny i ryżu, chwycił za czapkę skwapliwie i podążył za mną w stronę rojącego się ludkiem izraelskim rynku.

Walery Franczuk na podstawie tekstu Edwarda Chłopickiego, „Stepowe szlaki”, „Kłosy”, 1880 r., t. XXXI, Nr 800, s. 275-277, 17.06.18 r.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *