Życie słynnego polskiego pisarza, poety, historyka, działacza społecznego i polityka, autora największej ilości wydanych dzieł w historii polskiej literatury, jest ściśle związane z Wołyniem i Żytomierzem. Stolicy Wschodniego Wołynia i rozwojowi kultury polskiej i europejskiej w Żytomierzu Kraszewski poświęcił siedem lat swojego życia, pełniąc funkcję kuratora miejscowych szkół polskich oraz zakładając teatr, w którym obecnie mieści się Filharmonia Obwodowa.
Ignacy Kraszewski urodził się w Warszawie w rodzinie Jana i Zofii z Malskich. Jego rodzice pochodzili z Grodzieńszczyźny. Uciekli do Warszawy prawdopodobnie szukając schronienia w obawie przed wojną francusko-rosyjską.
W 1830 r. młody Kraszewski został aresztowany przez carskie władze za udział w tajnym spisku młodzieży. Zwolniono go dwa lata później dzięki staraniom rodziny. Zajął się pisaniem powieści i publicystyką. W 1859 r. objął funkcję redaktora „Gazety Codziennej”, później wyjechał do Drezna, aktywnie produkując na obczyźnie artykuły i własne książki.
Ostatnie lata życia Józef Ignacy Kraszewski spędził we Włoszech i Szwajcarii. Zmarł wybitny Polak 19 marca 1887 r. w Genewie.
W twórczości Kraszewskiego warto wyróżnić trzy okresy: młodzieńczy, wołyńsko-warszawski i drezdeński. Po cyklu powieści współczesnych i ludowych ostatni okres twórczości owocował w powieści historyczne, dotyczące zarówno czasów starożytnych. W swoich utworach Józef Ignacy Kraszewski zawarł obraz współczesnego mu społeczeństwa oraz polskiej przeszłości. Najbardziej rozpoznawalne jego utwory to: „Stara baśn”, „Rzym za Nerona”, „Krzyżacy 1410”, „Saskie ostatki”, „Sto diabłów”, „Macocha”, „Warszawa 1794”.
W marcu 2017 roku będziemy obchodzili 130. rocznicę śmierci Józefa Ignacego Kraszewskiego. W ciągu 57 lat ten niezwykle pracowity pisarz napisał ponad 220 powieści! 2012 rok specjalną uchwałą Sejmu RP został ogłoszony Rokiem Kraszewskiego.
Słowo Polskie, 08.02.17 r.
J.I. Kraszewski. Dziad i baba
Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca i słaba,
On skurczony we dwoje.
Mieli chatkę maleńką,
Taką starą jak oni,
Jedno miała okienko
I jeden był wchód do niej.
Żyli bardzo szczęśliwie
I spokojnie jak w niebie,
Czemu ja się nie dziwię,
Bo przywykli do siebie.
Tylko smutno im było,
Że umierać musieli,
Że się kiedyś mogiłą
Długie życie rozdzieli.
I modlili się szczerze,
Aby Bożym rozkazem,
Kiedy śmierć ich zabierze,
Zabrała dwoje razem.
– Razem? To być nie może,
Ktoś choć chwilę wprzód skona!
– Byle nie ty, nieboże!
– Byle tylko nie ona!
– Wprzód umrę! – woła baba.
– Jestem starsza od ciebie,
Co chwilę bardziej słaba,
Zapłaczesz na pogrzebie.
– Ja wprzódy, moja miła.
Ja kaszlę bez ustanku
I zimna mnie mogiła
Przykryje lada ranku.
– Mnie wprzódy! – Mnie, kochanie!
– Mnie, mówię! Dość że tego,
Dla ciebie płacz zostanie!
– A tobie nic, dlaczego?
I tak dalej, i dalej
Jak zaczęli się kłócić,
Jak się z miejsca porwali,
Chatkę chcieli porzucić.
Aż do drzwi, puk, powoli:
– Kto tam? – Otwórzcie, proszę,
Posłuszna waszej woli,
Śmierć jestem, zgon przynoszę!
– Idź, babo, drzwi otworzyć!
– Ot to, idź sam, jam słaba,
Ja pójdę się położyć –
Odpowiedziała baba.
– Fi! Śmierć na słocie stoi
I czeka tam nieboga!
Idź, otwórz z łaski swojej!
– Ty otwórz, moja droga.
Baba za piecem z cicha
Kryjówki sobie szuka,
Dziad pod ławę się wpycha…
A śmierć stoi i puka.
I byłaby lat dwieście
Pode drzwiami tak stała,
Lecz znudzona, nareszcie
Kominem wejść musiała.