O zachodzie słońca dojeżdżałem do Jaryszowa (obecnie na terenie rejonu mohylow-podolskiego w obwodzie winnickim: Red.). To już moje osobiste wspomnienia; czy pozwolicie, bym je wplótł do niniejszego opowiadania?
Pamiętam – jakby to dziś było – zmierzch jesiennego wieczora i mgły zasnuły całą kotlinę, w której miasteczko spoczywa. Wytężonym wzrokiem starałem się ją przebić, rozejrzeć się w okolicy… Toć tutaj miałem rozpiąć mój namiot wędrowny, na długo, może na zawsze. Przed miesiącem – rzecz się działa niespełna trzydzieści lat temu – opuściłem ławę akademicką i, z dyplomem doktorskim pod pachą, dążyłem tu właśnie na posadę dominialnego lekarza. Przyszłość była zagadką; od pierwszego kroku zależało wszystko; rozumiałem to dobrze, a właśnie pierwszy krok wypadło mi postawić w tym oto zakątku.
Niezwykły ogarnął mnie niepokój, kiedy wózek mój podróżny zaczął skakać po kamieniach, a woźnica, z obojętnością wskazując batogiem przed siebie, powiedział, że się zbliżamy do celu wędrówki. Cisza jakaś uroczysta unosiła się w powietrzu, przerywał ją turkot kmiecego woza; gdzieś w oddaleniu pies naszczekiwał, leniwo, powoli, jakby ze zwyczaju, a nie z potrzeby; światełka w oknach, jak ogniste guziczki, migotały… Jechałem powoli, z dołu drapiąc się na górę, z góry w dół się spuszczając: cały majątek zamknięty w niewielkim tłumoczku, a jedyny opiekun – stary sługa rodzica, który mi w dzieciństwie strugał szabelki, a teraz koniecznie pragnął w świat wprowadzić. […] Miał rację starowina; nie na akademii wszakże grzech nieuctwa ciążył, ale na jej wychowanku. I pomimo to, śmiałem się, ale, powtarzam raz jeszcze, śmiechem tym chciałem się odpędzić trwodze, która mną owładnęła…
I… zanadto bym dużo pisać musiał, gdybym chciał wszystko powtórzyć. Toż w tym zakątku lat pięć prawie przebyłem, najpiękniejszych, młodych, opromienionych wiarą… a dziś, po ćwierćwiekowej niebytności, zbliżam się do niego ze łzą rozrzewnienia, i starym, spracowanym okiem znowu obrzucam okolice, rozpatruję się w niej, rozpoznaję… Myśl cofnęła się wstecz, cała przeszłość stanęła w pamięci, a w piersi tyle wdzięczności dla tych, których za chwilę mam powitać. Oto kościółek modrzewiowy, ten sam starowina, maluczki, zaciszny, więcej tylko w wianku okalających go drzew ukryty; a tuż obok plebania, a w niej sędziwy kapłan, zacny przyjaciel i doradca młodości: on pierwszy, z taką słodką pobłażliwością, słuchał moich bajań o kresach i o przygodach kresowców…
Dość tego. Jaryszów ma swoją piękną kartę w dziejach prowincji. Odsuńmy więc na stronę osobiste wspomnienia. Miasteczko od dwóch przeszło wieków należy do rodziny Dzieduszyckich; jest to drobny odłam sporej niegdyś fortuny podolskiej tego domu. Mijamy most na Ladawie, tuż za nim na polance nad rzeczką skromny domek się wznosi; ubożuchno wygląda, jak gniazdo zaściankowego szlachcica, a była to przecież przez długie lata rezydencja wcale bogatego ziemianina, p. Walerego Dzieduszyckiego, dziadka dzisiejszego dziedzica, który dziwnym był w swoim czasie zjawiskiem, bo pałaców nie budował, kiedy wszyscy prawie jednowioskowi sąsiedzi wznosili je na potęgę; który uczył się, dobijał się stopni akademickich za granicą, kiedy inni lekceważyli sobie wiedzę. Powiedzieliśmy wyżej, że cały prawie obszar kraju, między kluczem Szarogrodzkim a Mohylowskim zawarty, należał do rodziny Dzieduszyckich; otrzymali go po Czurylach – i istotnie, wchodziły w skład tych majętności: Ozarzyńce, miasteczko z zameczkiem, Staszowce, Lipczany, Hreczana, Wendyczany, Suhaki, Izraiłówka, Serebryniec, Sleszkowce, Hrehorówka, Teodorówka, Żwan, Bernaszówka, Niemija, Jaryszów, Słobódka i Ladawa. Z racji podziału miedzy rodziną, trzy ostatnie osady dostały się Tadeuszowi, cześnikowi koronnemu, regimentarzowi partii podolskiej i pokuckiej, a od tego ostatniego przeszły do jego syna, Waleriana, owego reprezentanta stronnictwa postępowego na kresach multańskich.
Po ukończeniu nauk w Wiedniu około 1780 r:, przybył do nas ze stopniem doktora filozofii, który zamienił potem na inny, skromniejszy, komisarza cywilno-wojskowego powiatu latyczowskiego. Rozejrzał się po okolicy i zaczął pilnie dla jej dobra pracować: o miedze leżała droga wodna, stary Tyras, więc dalejże próbować, czy się nie uda wskrzesić stosunków handlowych z Portą; jego podróż dla doświadczenia spławu Dniestrowego, odbyta w 1786 r., zanadto jest znaną, byśmy mieli jej dzieje powtarzać. Niezależnie od tego założył w 1788 r. szkołę trzyklasową dla kmieci w dziedzicznym Jaryszowie, był bowiem „przekonanym, że wolność w rękach tylko oświeconego narodu prawdziwym do uszczęśliwienia staje się środkiem; pragnął stan rolniczy, tak bardzo zaniedbany, uczestnikiem szerzącej się oświaty uczynić”. Szkoła liczyła stu wychowańców, zwerbowanych wyłącznie z dzieci włościańskich; najpilniejsi uczniowie otrzymywali uwolnienie od poddaństwa; w r. 1792 takich elewów było dziesięciu. W końcu wprowadził oczynszowanie w dobrach swoich. A założenie tutaj drukarni w 1790 roku także na karb zasługi policzyć mu wypada.
Nie jego wina, że czcionkami jaryszowskimi odbijano wszystkie początkowe rozporządzenia konfederacji targowickiej; nie jego, powtarzamy, wina, bo ją gwałtem zabrał p. marszałek koronny.
Zabytki tej jego działalności nieliczne: przed trzydziestu niespełna laty widziałem banderę, walającą się w kącie lamusiku, tę właśnie, która powiewała na komandorskim „Kaiku” p. Waleriana, kiedy odbywał podróż wodną do Turcji. Z wielką trudnością udało mi się odnaleźć ulotną kartkę, odbitą w jaryszowskiej tłoczni (prawa miejskie), naturalnie z oznaczeniem miejsca druku. Pozostał oto i ten ubożuchny domek, ten jeszcze pamiętny, że w nim ujrzał światło dzienne, znany powszechnie, hrabia Włodzimierz Dzieduszycki, były marszałek sejmu galicyjskiego, a co ważniejsza, opiekun oświaty, nowoczesny mecenas, w całym tego wyrazu znaczeniu.
Dziś tych pamiątek stróżem gorliwym jest pan Prosper Zimmerman, rotmistrz kawalerii węgierskiej; ubrał on ów zakątek zielenią, okolił klombami, tak, że pośród nich i to ubóstwo wdzięczniej się prezentuje. Nie wypisywałbym atoli nazwiska zacnego rotmistrza w tej gawędzie, gdyby on nie miał prawa do uznania, a to z tego powodu, że już od lat kilkunastu sprowadza konie czystej krwi arabskiej, a tym samym wpływa korzystnie na poprawienie rasy, która już od pół wieku chyli się u nas ku upadkowi. Prasa nasza pominęła te zasługi milczeniem, choć administratorowie stad rządowych i miłośnicy pięknych koni należycie oceniają gorliwe jego zabiegi na owym polu. Pośrednikiem rotmistrza jest brat jego, Artur Bej, pułkownik armii tureckiej, od 1869 roku stale zamieszkały w Egipcie; posiada on sławę lingwisty i hippologa; dostawca arabskich koni dla wszystkich prawie dworów europejskich, zna on pustynię, jak własną zagrodę, stosunki z Beduinami ma ciągłe… i bratu przesyła piękniejsze okazy, a natomiast tutejsze „Wałachy” stepowej rasy, na transportuje wschód, znajdując chętnych nabywców w Tunezji. Nie łatwe to zadanie – handel tego rodzaju; z każdym rokiem piętrzą się trudności; Turcja szczególnie staje na przeszkodzie: toć w chwili obecnej jej remonterowie uwijają się po Podolu – podobno pozwolił im rząd nabyć 15,000 koni pociągowych i przydatnych dla kawalerii. Rotmistrz nasz od 1870 r. do obecnej chwili sprowadził 46 pięknych biegunów, z których 44 już rozkupiono. Nabywcami byli, oprócz zarządów stadnin państwowych, posiadacze ziemscy południowych gubernii, mianowicie: Podola, Wołynia, Kijowskiego, Bessarabii, a także Królestwa Polskiego, mianowicie: książę Roman Sanguszko (9 sztuk), hrabia Branicki, hrabia Działyński, hrabia Komorowski, hrabia Aleksander Orłowski, hrabina Władysławowa Stadnicka, panowie Gustaw Cichowski, Ludwik Sadowski, Berezowski, Popowski, Buckiewicz, Ludwik Jaroszyński, Russanowski, Szeliga-Mierzejewski, Męciński, Dobrowolski, bracia Baracowie, baron Mas, Marazli, Romański i Szatałow. Dwa piękne egzemplarze, niedawno przyprowadzone, oglądałem podczas mego pobytu: Abajan-Kader, a szczególnie Abajan-Szaragi, ciemnogniady, z pustyni Nedżu, imponuje formami, nawet tak mało obeznanemu z hippiką, jak sprawozdawca tej wędrówki.
Walery Franczuk na podstawie Dr. Antoni J. (Rolle), „Po małych drogach”, „Kłosy”, 1884 r., t. XXXVIII, Nr 980, s. 237-238.
Leave a Reply