Iwan Franko. Fragment artykułu pt. „Nieco o stosunkach polsko-ukraińskich”

W numerze 226. „Nowej Reformy” umieścił p. poseł T. Romanowicz artykuł, opatrzony swoim podpisem, pod tytułem „Domowe spraw Rusinów”, a skierowany prawie wyłącznie przeciw mojej osobie. Początek artykułu wygląda wprawdzie jakoby rzeczowa odpowiedź na postawioną prze zemnie na jednem ze zgromadzeń przedwyborczych do sz. posłów z lewicy interpelację co do poglądów tychże posłów na kwestję ruską, lecz dalsza i większa część tego artykułu zupełnie zbacza z tej wytkniętej uwagi.

W interpelacji mojej na ratuszu zarzuciłem posłom z lewicy, że w traktowaniu sprawy ruskiej nie mają szerszego, samodzielnego programu, lecz owszem przyłączają się do taktyki tych, którzy słowami nieraz głoszą, że szanują Rusinów, kochają Rusinów, a gdy przyjdzie do czynów, to zwalczają wszystkich Rusinów pod pozorem, że to są moskalofile. Podniósłszy ważność sprawy ruskiej dla narodowego bytu Polaków, ostrzegałem przed zbyt powierzchownem traktowaniem tej sprawy, przed zbyt pochopnem szafowaniem terminami „poczciwy Rusin” i „moskalofil”, gdyż bardzo często dystynkcja taka jest dowolną i nieda się rzeczowo uzasadnić.

Ze względu na specyficzne objawy moskalofilstwa galicyjskiego nazwałem takowe sporem domowym między Rusinami, t. zn., że zwalczanie tegoż uznałem jako zadanie, które przedewszystkiem własnemi siłami narodu ruskiego prowadzonem być powinno. Żałuję bardzo, że dalszy przebieg zgromadzenia nie pozwolił mi obszerniej wyłuszczyć moich poglądów na rozmaite objawy moskalofilstwa, zwłaszcza w Galicji, wymagające też rozmaitych sposobów walki. Uczynię to obecnie nie tyle dla odpowiedzi p. Romanowiczowi, który kwestję tę w artykule swym zbył ogólnikami, ile dla ważności samej sprawy.

Naród ruski, liczący przeszło 20 miljonów ludności i rozsiadły na szerokiej przestrzeni od Sanu do Kubania, znajduje się w położeniu do najwyższego stopnia nienormalnem. Dzieje ostatnich stuleci złożyły się dla niego tak nieszczęśliwie, że pozostał w tyle po za swymi sąsiadami zarówno pod względem politycznego i społecznego, jak i pod względem umysłowego rozwoju. Rozdzielony na bardzo nierówne części między dwa mocarstwa, w jednem z nich wszelkimi środkami politycznej potęgi i administracyjnej samowoli utrzymywany jest w stanie wegetacji, do tego stopnia, że nawet język jego jest tam owocem zakazanym. W drugiem cieszy się wprawdzie opieką ustaw konstytucyjnych, ale pozbawiony warstw majętnych i wpływowych, zbyt mało może z nich korzystać”.

Konstytucja austrjacka jest par excellence konstytucją klasową, konstytucją dla klas uprzywilejowanych. A że klasy majętne i szlacheckie w Galicji wschodniej zaliczają się w przeważnej części do narodowości polskiej, więc i dobrodziejstwa konstytucyjne w przeważnej części wyszły na jej korzyść. Wprawdzie na papierze otrzymali Rusini równouprawnienie, ale praktyka życiowa wykazywała coś całkiem innego. Rusini wkrótce musieli się przekonać, że konstytucja jest tylko glebą gorzej lub lepiej uprawną, która sama bez usilnej pracy i walki chleba nie da. Przekonali się, że o każda instytucję, do której mieli teoretyczne prawo, trzeba było staczać długie i uciążliwe walki, że każdą piędź gruntu politycznego trzeba było zdobywać i to nieraz latami. A dla takiej walki, dla takiej pracy sił odpowiednich było tak mało! Czyż dziwić się więc, że absorbowane tą uciążliwą, codzienną walką szczupłe siły inteligentne ruskie, osłabiane codzienną prawie dezercją zrozpaczonych lub karjerowiczów, zaledwie mogły jej wydołać i zaniedbywały sprawy szersze, ogólno narodowe, zacieśniały swój horyzont, marniały w nędznej parafiańszczyznie?

Czyż dziwić się, że śród takich warunków Rusini galicyjscy nie wytworzyli ani świetnej literatury, ani wybitnych uczonych, ani przemysłu zdolnego do konkurencji na rynku światowym? Czyż dziwić się, że nawet sprawy tak elementarne, jak pisownia i język literacki pozostały jeszcze nieustalone, niewyrobione? Ba, nawet samo pojęcie o istocie narodowości ruskiej, o jej samodzielności wobec polskiej i rosyjskiej, o jej granicach, o jej warunkach cywilizacyjnych i o jej przyszłości nie przestało jeszcze być przedmiotem sporów, dogmatem, w który jedni wierzą a drudzy nie wierzą, tezą, którą jedni popierają a drudzy zbijają różnymi argumentami?

Sądzę, że nikt się temu dziwić nie będzie, kto zważy faktyczne położenie narodu ruskiego, ciężar zadania, jakie wobec tego położenia spada na Rusinów galicyjskich i nieproporcjonalność ich sił do tego ciężaru. Wszakże ta drobna cząstka narodu ruskiego powinna spełniać funkcje życiowe za cały naród, powinna wytwarzać tyle kapitału cywilizacyjnego, ile go potrzeba na pokrycie budżetu życia narodowego całej Rusi-Ukrainy. I co fatalniejsza: największa część tego narodu leży formalnie sparaliżowana, nie może ani ludźmi ani kapitałami dopomagać Rusinom galicyjskim przy tej pracy w takich rozmiarach, jakby tego była potrzeba. A tymczasem w samej Galicji wskutek rozwoju różnorodnych stosunków walka o byt polityczny staje się dla Rusinów z dniem każdym trudniejszą i mniej rokującą nadzieji. Dość będzie wspomnieć chociażby o ciągłem podwyższaniu czesnego, które w połączeniu z zaprowadzeniem mundurów szkolnych, z podrożeniem artykułów żywności i pomieszkali już dziś dostęp do średniego i wyższego wykształcenia dla dzieci chłopskich czyni prawie niemożliwym, a wprowadzany systematycznie celibat duchowieństwa ruskiego zmniejszyć musi i z tej strony przypływ nowych generacyj inteligencji ruskiej.

Daleki jestem od myśli, bym to wszystko miał przypisywać jakiejś „intrydze polskiej” lub formować stąd jakieś zarzuty przeciw społeczeństwu polskiemu Wiem dobrze, że polityka jest grą sił, że dla sentymentalnych uczuć i pragnień mało w niej miejsca. Pragnę jedynie, by Polacy zrozumieli należycie sytuacją Rusinów. Bo czyż wobec wypuszczonych tu faktów nie jest rzeczą naturalną, że chwilami zwątpienie zakraść się może w duszę nawet najgorętszego patrjoty ruskiego? Że widząc bezpłodność, małą wydatność i marność wysiłków nielicznej garstki jednostek, widząc jak mimo to na każdym kroku ubiegają nas konkurenci z jednej i z drugiej strony, jak się opóźniamy w sprawach najkardynalniejszych, pomyśli sobie: czy nie lepiej porzucić tę beznadziejną walkę o samodzielność narodową i przystąpić do silniejszych, bogatszych, lepiej zorganizowanych sąsiadów?

Oto jest to fatalne „być” albo „nie być”, wobec którego od wieków stoją Rusini, czynni lub bierni świadkowie tej walki, jaka na ich cierni toczy się między wschodem i zachodem, między wpływami polskiemi i moskiewskiemi To jest grunt psychologiczny zarówno polonofilstwa jak i moskalofiłstwa ruskiego. Bez kwestji, na tym gruncie psychologicznym w różnych czasach i w różnych warunkach bardzo rozmaite wyrastają kwiatki. Przypatrzmy się tylko rozmaitym odmianom moskalofilstwa galicyjskiego.

Rzecz niewątpliwa, że dopóki Rosja jest bezpośrednią sąsiadką Austrji i dopóki wszystkie państwa europejskie uważają za rzecz stosowną posługiwać się takimi środkami walki, jak szpiegostwo i wzajemne rzucanie sobie polan pod nogi, dopóty w Galicji są i będą płatni ajenci rosyjscy, czy to przejezdni, czy swoi, domowi. Nie będą nimi Rusini, to będą Polacy (a la Hendigery1), nie będą Polacy, to będą Niemcy, Żydzi, Cyganie. Ci „moskalofile”, a raczej słudzy każdorazowego rządu moskiewskiego, jego ajenci i naganiacze, rzeczywiście nie są niczem specyficznie ruskim, jak nie są niczem specyficznie polskiem ani austrjackiem. W Rosji znajdują się podobnej kategoiji austrofile lub germanófile. To jest choroba międzynarodowa, choroba, do walki z którą powołane są w pierwszej linji rządy interesowane, którym indywidua tego rodzaju najbardziej szkodzą. Że społeczeństwa, śród których owe indywidua działają, powinny jak najbardziej brzydzić się niemi i reagować przeciw nim, tego wymaga prosta honorowość. W tem znaczeniu moskalofilstwo — jak i wszelka podłość, jak wszelka sprzedajność i demoralizacja jest zjawiskiem międzynarodowem, zjawiskiem godnem powszechnego potępienia i zwalczania.

Czy powiedziałem kiedykolwiek choć słowo w obronie takiego moskalofilstwa? Przenigdy! O takiem moskalofilstwie ani w mej interpelacji, ani w odpowiedzi danej na nią przez p. Goldmana2 na ratuszu, ani w tej odpowiedzi, jaką dał na nią p. Romanowicz w „N. Reformie”, niema mowy. Chodzi tu o to specyficzne galicyjsko-ruskie moskalofilstwo, na które Polacy zaczęli narzekać jeszcze w r. 1848, a które rzeczywiście nie bez winy polskich sfer, rządzących w Galicji, od r. 1848 do teraz zrobiło pewne postępy. Powtarzam jeszcze raz: nie bez winy polskich sfer kierujących i rządzących z jednej i polskich sfer mianujących się demokratycznemi, głośnych w frazesie a słabych i dwulicowych w czynach, z drugiej strony. Jest to moskalofilstwo podobne do sekty raczej, niż do stronnictwa politycznego; nieboszczyk Dragomanow3 porównywał je z rosyjską sektą Ochochońców, nazwaną tak od ciągłego wzdychania „och! och! och!” Nasza sekta moskalofilska wzdycha do Rosji, której przeważnie nie zna, do jedności narodowej z wielkim narodem rosyjskim, o którym niema wyobrażenia, do języka rosyjskiego, którego literatury nie czyta. Sekta ta gardzi nieraz swoim językiem ojczystym, ruskim, usiłuje pisać łamaną moskiewszczyzną lub raczej cerkiewszczyzną, pomieszaną z rusinizmami i polonizmami. Sekta ta wzdycha nawet nieraz za prawosławiem, jako jedyną narodową wiarą wszechruską, nie mając również wyobrażenia o tem, czem jest obecne kazionne prawosławia rosyjskie.

Był bym niegodny zwać się Rusinem, jeżelibym pojawienie się i istnienie tej sekty nazwał czemś korzystnem, pożądanem dla rozwoju Rusi. Od początku swej działalności literackiej starałem się zwalczać tę sektę, ale czyniłem to nie płonnymi argumentami, bom wiedział, że ci ludzie argumentów nie słuchają, lecz pracą pozytywna, literacką i naukową, pracą, która jedynie zdobywa grunt, wdraża ludzi zwolna, w niezwykły dla nich przedtem sposób myślenia, a w wielu jednostkach, zamiast zwątpienia i rozpaczy, rodzi otuchę i poczucie wiary w własne siły, w przyszłość własnego narodu. Czy i co w tym kierunku rzeczywiście zdziałałem, nie moja rzecz sądzić. To tylko jedno powiedzieć muszę otwarcie, że jeżeli Polacy galicyjscy mieli dotychczas szczery zamiar walczenia z tem moskalofilstwem, to nie tylko nie wskórali w tej walce nic a nic, lecz przeciwnie, przyczyniali się jedynie – zapewne nieświadomie, – do jego wzrostu. P. Romanowicz patetycznie tak mówi o tej sprawie:

„My nie możemy sporem domowym uznać kwestji, czy Rusin stoi na narodowo ruskim, czy na wszech rosyjskim gruncie. Według mego zapatrywania, domowym sporem między Rusinami jest walka pomiędzy tymi obozami ruskimi, które, uznając odrębność Rusi od Rosji, nie sprzeniewierzają się swojej mowie narodowej, swemu obyczajowi, swemu narodowemu duchowi, a różnią się czy to w sprawach społecznych, czy w kwestjach taktyki politycznej. I stwierdzić mogę, że to stronnictwo polskie, do którego ja należę, nie mieszało się nigdy, do sporów między Romańczukiem z jednej a Barwińskim4 i Wachnianinem5 z drugiej strony. Tu bowiem walczą między sobą Rusini, z których jedni są obecnie za opozycyjną polityką, drudzy zaś za tem, aby za pomocą uległości i powolności wobec rządu starać się o coraz nowe dla narodowości ruskiej zdobycze.

„Ale kto walczy pod hasłem „jeden język i jedna wiara od Karpat aż po Wołgę”, kto mowę ruską przekształca na rosyjską, kto (jak jeden upadły kandydat z ostatnich wyborów) w imię powyższego hasła przyjmuje prawosławie i stara się o jego krzewienie wśród unickiego ludu, kto w pismach dla ludu ruskiego szerzy ubóstwienie dla cara – ten jako wróg Polski i Rusi zwalczanym być musi. I jeżeli prawdziwi Rusini walczą z tym zabójczym kierunkiem, to my Polacy, bez różnicy stronnictw, mamy prawo i obowiązek stanąć po stronie Rusinów przeciw moskalofilom, którzy swą własną narodowość zgubić usiłują. To nie jest mieszanie się do domowych sporów między Rusinami, to jest uprawniona walka z wrogiem, spełnienie prostego obowiązku obrony własnej. Spełniając ten obowiązek, demokracja polska bynajmniej nie sprzeciwia się zasadzie, według której wobec Rusinów postępuje na zasadzie sprawiedliwości i uznania praw narodowych, tak samo, jak nie wykracza przeciw zasadzie sprawiedliwości i wolności ten, kto od swojej lub brata swego strzechy odpędza zbrodniczą rękę, zapalone łuczywo do strzechy tej przykładającą”.

Prawda, jak to ładnie, jak sprawiedliwie, jak wzniosie! Niestety, jest tu pewien haczyk. P. Romanowicz próbuje określić Rusinów „comme il faut”6 i cóż powiada? Oto powiada, ze na sympatje, na poparcie w jego oczach zasługują „Rusini, którzy, uznając odrębność Rusi od Rosji, nie sprzeniewierzają się swej mowie narodowej, swemu obyczajowi, swemu duchowi narodowemu”. Miałbym prawo zapytać się p. Romanowicza, czy on lub ktokolwiek z jego stronnictwa jest w stanie określić dokładnie tę mowę, te obyczaje, tego ducha, które mają być przymiotami „sine quibus non”7 prawdziwego Rusina? Czy p. Romanowicz zna na tyle język, obyczaje i ducha narodu ruskiego, by mógł się narzucać na sędziego i w każdym danym wypadku twierdzić stanowego: ten Rusin jest prawdziwym Rusinem, a ten nim nie jest? A jeżeli p. Romanowicz sam siebie się uznaje w tej sprawie za kompetentnego, to któż posiada tę kompetencję? Komu w każdym wypadku konkretnym zaufa na słowo?

Niestety dytychczasowe dzieje stosunków polsko-ruskich w Galicji pouczają nas, że w takich konkretnych wypadkach wszystkie te delikatne dystynkcje nikną, a górę bierze pierwotny, brutalny instynkt. Wszakże ostatniem słowem tych dziejów jest akcja komitetu centralnego dla Galicji wschodniej, owa pamiętna akcja, za którą wobec historji odpowiedzialnym jest i ten odłam demokracji polskiej, na którego czele stoi p. Romanowicz. Z frazesem o moskalofilstwie na ustach uderzał ów komitet na kandydatury wszystkich bez wyjątku frakcji ruskich, które, że użyjemy słów p. Romanowicza, „są obecnie za opozycyjną polityką”. Zaiste, tego deptania woli i praw ludu ruskiego, jakiego się dopuszczono na rzecz kandydatów komitetu centralnego8, nie tłumaczy żadna troska o moskalofilstwo. Wszakież w czasopismach tzw. demokratycznych, nie wyłączając i „Nowej Reformy”, największa część opozycyjnych kandydatów ruskich, bez względu na to, czy byli radykałami czy narodowcami, figurowała jako „moskalofile”: zaliczono do nich i drą Oleśnickiego i chłopów Huryka, Diakowa, Ostapczuka i narodowca drą Horbaczewskiego i radykała drą Dorundiaka.

Czy to świadczy o dokładnej informacji w sprawach ruskich? I ci ludzie, którzy tak dokładnie są poinformowani o składzie stronnictw i frakcyj ruskich, roszczą sobie prawo wyrokowania o tem, kto jest prawdziwym Rusinem, a kto nie? Ileż to tysięcy razy Polacy z Rusinami przy wspólnych ucztach i biesiadach mówili o braterstwie i spijali toasty na intencję „Kochajmy się!” A jakże zawstydzająco mało zrobiono dla spełnienia drugiego, nie mniej ważnego hasła „Poznajmy się!”.

Niech p. Romanowicz powie nam sumiennie, ilu zna Polaków w Galicji wschodniej, zwłaszcza członków swego stronnictwa, którzyby umieli dobrze mówić, czytać i pisać po rusku, którzyby mieli bodaj jakie-takie wyobrażenie o ruskiej literaturze, o ruskiem życiu umysłowem i partyjnen? My ani jednego takiego nie znamy. A przecież nawet tego do wyrokowania o prawdziwym lub nieprawdziwym rusinizmie byłoby za mało, gdyż tutaj trzebaby pilnie śledzić za wszystkiem, co się dzieje w sferach ruskich, trzymać rękę u pulsu całego życia narodowego Rusinów. A któryż z Polaków galicyjskich może powiedzieć: o sobie: czynie to?

A mimo to, znając tak arcymało Rusinów, ich język, ich dążności literackie, iluż to Polaków rości sobie prawo do opiekowania się Rusinami, do dawania im ojcowskich rad i wskazówek, które nieraz odznaczają się taką znajomością rzeczy, że tylko śmiech pusty wywołać są w stanie. Wszakżeż słyszeliśmy na ratuszu, jak p. Goldman mówiąc o moskalofilstwie Rusinów, powoływał się na referat p. Skałkowskiego15 o książeczkach popularnych Tow. Kaczkowskiego.

A więc 1) p. Goldmann urabia sobie swój pogląd na podstawie słów innego męża, a sam nie jest w stanie nawet skontrolować ich prawdziwości; 2) istnienie moskalofilstwa literacko-wyznaniowego bierze za dowód istnienia zorganizowanej politycznej partji moskalofilskiej, którą zwalczać należy również środkami politycznymi. Takie same błędne koło widzimy i w przytoczonem powyżej rozumowaniu p. Romanowicza, tylko z dodatkiem twierdzenia, że „Polacy mają prawo i obowiązek stanąć po stronie Rusinów przeciw moskalofilom”. „Waszymy b ustamy ta mid pyty”, panie Romanowicz – powiem na to przysłowiem ruskiem. Ale powiedźcież no, proszę, gdzie i kiedy Polacy spełnili to swoje prawo, ten swój obowiązek? Długie lat dziesiątki, od r. 1860. walczyły ze sobą w Galicji w łonie Rusinów kierunki ukrainofilski i tzw. świętojurski na polu literatury i szkolnictwa, lecz Polacy, prócz platonicznych oświadczeń, żadnej pomocy w tej walca nie podali ukrainofilom (dzisiejszym narodowcom), a projekt ugody polsko-ruskiej, podany przez narodowca Ławrowskiego18, tak samo poszedł do kosza, jak i wnioski „moskalofilskie”. Próbka „protegowania” ukrainofilów przez założenie gadzinowego organu „Ruś”, do którego przyciągnięto kilku zdolniejszych pisarzy galicyjsko-ruskich (Horbala, Kłymkowicza, Wł. Szaszkiewicza), zamiast poparcia tego kierunku, przyniosła mu tylko ogromną szkodę, bo zdyskredytowała kilku zdolnych młodzieńców i na zawsze złamała ich karjerę pisarską.

Subwencje, dawane na teatr ruski, na parę czasopism i burs są tak drobne, ze o ich wpływie dobroczynnym na rozwój piśmiennictwa ruskiego i mówię nie można; zresztą subwencyj tych, dawanych z grosza krajowego, nie można uważać za żaden specyficznie polski prezent dla Rusinów. A poza tem niechże nam p. Romanowicz wskaże choć jednę pomoc, jakąby Polacy, a zwłaszcza członkowie jego stronnictwa, dali uczciwym Rusinom w ich walce literackiej i politycznej z moskalofilami…

Iwan Franko, opracowanie tekstu Jan Matkowski, 22.10.16 r.

Skip to content